10 listopada 2009

Deszcz




Brzoskwinie mają miękką włochatą skórkę. Pod nieobecność twoich autorskich pieszczot głaszczą moje zziębnięte pogodą zaoknią podniebienie. W butach w przedpokoju stoi woda z przeciekających kałuż. Zmoknięty parasol rozłożył się na płytkach.

Gdyby deszcz mógł padać przez otwarty dach, dawno pływałabym w sypialni. Mogłabym trenować skoki z wysokości szafy na przemokniętą główkę. Mogłabym kąpać się okrągłą dobę, ciapać się do upadłego, aż pomarszczyłaby mi się skóra na stopach.

Coś mi mówi, że normalnie ludzie nie zwracają uwagi na deszcz. Czasem tylko ktoś zaklnie w duchu na kap- kapanie, wrzuci do pralki spodnie ochlapane przez szusujące po dnie kałuż ciężarówki, by zaraz potem zapomnieć o padaniu, zająć się popołudniową gazetą, szydełkowaniem albo inną drzemką. Ja zapomnieć nie potrafię. Podczas tego padania nachodzą mnie wizje katastroficzne. Śni mi się deszczówka spływająca strumieniami po ścianach. Nawet starannie wytarta ręcznikiem zdaję się sobie przemoknięta do suchej nitki. Bez peleryny, gumiaków i parasola, które zawsze się gdzieś zapodziewają, kiedy są potrzebne.

Kiedy wrócisz z pracy, zamkniemy wszystkie okna i zatrzaśniemy się z hukiem w swoich wodoodpornych objęciach.

7 listopada 2009

Para




Wczoraj na klatce schodowej ktoś zgubił but. Mokasyn. Czarny, gruboskórny, po przejściach.

Porzucono go na trzecim stopniu w pół drogi na piętro. Jak kochanka, w pół zdania, w pół obiadu, w pół do trzeciej. Ktoś życzliwy ułożył go między żeberkami kaloryfera, żeby umniejszyć mu żal po stracie drugiej połowy pary, która ulotniła się bez słowa na ciepłej stopie do mieszkania numer sto jedenaście.

Poznali się dawno temu na dnie pudełka. Spacerowali razem ulicami miasta, trzymając się ukradkiem za sznurowadła. Podziwiali zachody słońca, tęcze i gwiazdy pomieszkujące kątem w kałużach. Zawsze i wszędzie byli razem. Aż do wczoraj.

Trzeba wystąpić do rady mieszkańców z prośbą o zamieszczenie anonsu. Na tablicy ogłoszeń obok numeru straży pożarnej. Że czarny, gruboskórny, po przejściach z utęsknieniem oczekuje powrotu swojej drugiej połowy. Może się zejdą.


18 października 2009

Koc




W październiku nagle ożywają koce. Stroszą futerka i łaszą się do zmarzniętego ciała. Z dalekich krajów powraca gęsia skórka, z szaf wypełzają szaliki.

Jesienią świat staje się namacalnie miększy. Puchaty od poduszek i podwójnych skarpetek. Daleki od rzeczywistości jak bajka na dobranoc. Podstępnie przymilny w dotyku, prosty w obsłudze. Mamiący herbatą, zapachem cynamonu i ciepłem łóżka.

Zwykle daję się nabrać jesieni. Złapać na haczyk malowniczym obrazkom opadających liści i wylegujących się w trawie kasztanów. Nieprzytomnieję. Śpię na stojąco i chętnie zabierałabym ze sobą wszędzie kaloryfer.

Miękkość usypia we mnie instynkt wojownika. Wojuję już tylko z pralką i martwym kurczakiem na rosół. Zamykam się na klucz w twoich objęciach. Nagle jest lato i jesteśmy na Karaibach. Pod jednym kocem.

12 października 2009

Niedziela




W niedzielę czas tężeje jak galaretka na torcie z cukierni nieopodal, który kupujemy czasem bez okazji w dniu naszych nieurodzin. Na cyferblatach drzemią wskazówki, stygną trybiki w zegarkowych sercach. Z chmurami przypływają wspomnienia. Z deszczem. Z ciszą. Z piosenką.

W niedzieli jest oczekiwanie, choć nie ma obietnicy. Jakby coś miało się zdarzyć, ale nie przynieść niczego dobrego. Wciśnięta w szorstki sweter myśli wracam z daleka. Trochę starsza i smutniejsza. Z wizją rychłych katastrof, trzęsień ziemi, złamanych kończyn i rozstań. Po kolejnym rachunku sumienia za lata 1982- 2009. Z kolejnym postanowieniem naprawy. Bez- nadziejna. Jakby z niedzielą świat miał się skończyć, a poniedziałek przeniósł się na Kanary i nie miał więcej zamiaru zaszczycić swoją obecnością.

W niedzielę nie chodzę do kościoła, choć wieczorem lubię ubierać lakierki. Spaceruję w nich wąską ścieżką twojego czekającego spojrzenia.

W niedzielę tylko ono mnie łowi z otchłani.

2 lipca 2009

Bajka na Dobranoc




Po wieczornych łaskotkach opowiem ci bajkę. O strasznym smoku podwawelskim, który od owsianych ciasteczek na śniadanie woli schrupać lolitkę albo dyrektora banku. W słońcu błyszczy groźnie tęczową łuską i kompletnym uzębieniem odziedziczonym po dziadku- tyranozaurze. W razie potrzeby miota ogniem jak Ripley w czwartej części „Obcego”. I w ogóle rzadko chodzi uśmiechnięty.

Na końcu bajki, koło godziny dwudziestej drugiej, kiedy smok pożre już wszystkich burmistrzów, polityków, bywalców osiedlowej piaskownicy i popijających na plantach wino nagle pojawisz się w roli dzielnego rycerza. Zamiast na koniu przybędziesz naszym czarnym kombi. Dasz sobie radę, ćwiczyłeś w końcu karate.

Smoki przebierają się czasem za niedobre macochy, szefowe i wiecznie skwaszone sprzedawczynie. Przyprawiają sobie wąsy krnąbrnych dyrektorów i długie krawaty bezdusznych urzędników. Boimy się ich jak ognia ze smoczej paszczy. Zupełnie niepotrzebnie. Ćwiczyliśmy w końcu karate, zabijanie śmiechem i grę na nerwach. Nie taki smok straszny jak go opowiadają.

Po wieczornych łaskotkach opowiem ci bajkę. Nie po to, byś wiedział, że istnieją smoki, ale po to, byś wiedział, że każdego smoka można pokonać.

20 czerwca 2009

Podniebnie




W ubiegłym tygodniu kupiłam na bazarze parasolkę w kolorze nieba. Za dziesięć polskich złotych, bez gwarancji jakości, made in China. Od czasu do czasu nadyma się jak przedszkolak przed wizytą u dentysty i skrzypi cichutko pod ciężarem kropli. Bywa bardzo zamknięta w sobie i za nic nie daje się otworzyć, akurat wtedy kiedy nadchodzi ulewa.

Nieba ciągle nie widać. Zamarło za kotarą z gęstych deszczowych chmur. Nieustannie przecieka jak łzawiące oko, dzięki czemu można rzadziej podlewać pelargonie.

Na piesze wędrówki skrajem płynących ulic zabieram moje za dziesięć polskich złotych, bez gwarancji jakości, made in China niebo. Czasem na tle błękitu leniwie przeleci mucha, imitując odrzutowiec. Obłoki i latawce trzeba sobie samemu wyobrazić. Na moment robi się wtedy ciepło i prawdziwie podniebnie.


30 kwietnia 2009

Rozstaje




Dorosłość przywodzi w dziwne obce miejsca. Nigdy nie wiadomo, jak się w nich zachować, skąd się tam wzięło i jak wrócić z powrotem. Nazywam je w myślach Rozstajami. Tam czas zacina się jakby faktycznie zależał od kaprysów zegarka na baterie. Mądrość kolekcjonowana od dzieciństwa obok papierków z gum Turbo i naklejek z lalką Chabel okazuje się nagle wyjątkowo nieprzydatna. Staję bezradna i znowu dziwię się jak wtedy, kiedy miałam siedem lat i dowiedziałam się nagle, skąd się biorą dzieci i że nie przynoszą ich z nieba na przykład aniołki.

Dziś znowu jestem na Rozstajach. Rozstaję się z nimi tylko dlatego, że nigdy nie rozstaję się z tobą. Wracam, kiedy wołasz mnie spod krótkiej grzywki w kolorze kakao. I znowu wiem wszystko. I nie ma dla mnie kałuż nie do przeskoczenia. Ani potwora w ciemnościach.

Już wróć i mnie zawołaj.


23 marca 2009

Tłum




Możesz go mijać w nieskończoność. Na schodowej klatce, w tunelu pod Mostem Grunwaldzkim, na przejściu. Możesz celować spojrzeniem z dala od jego wzroku. Żyć obok bez nagłego zbiegu frywolnych okoliczności.

Możesz wiedzieć o nim tyle ile o każdym innym z blisko siedmiu miliardów ludzi. Nie poznać jego imienia i imienia jego smutku. Koloru jego oczu i swetrów. Jego zachcianek i nieulubień. Na zawsze może pozostać dla ciebie tylko kimś. Kimś, na kim na moment zawiesza się wzrok. Przemijalnie jak z wiatrem.

Z daleka człowieka określa tylko jego wygląd, a w tłumie pozostaje tylko jego częścią. Blaknie. Jest jednym z blisko siedmiu miliardów ludzi. Z bliska ożywa, okazuje się mieć niebieskie oczy, lubić jesień, sen pod gołym niebem i stokrotki i staje się kimś zupełnie, bez wyjątku i do reszty wspaniałym.

Wystarczy go tylko pokochać.

20 lutego 2009

Świat w Liczbach




T. kocha się w liczbach. Podobnie jak w dźwiękach skrzypiec, zapiekankach z tuńczykiem i we mnie. Nosi je w podręcznej skrzyneczce obok uśmiechu w kolorze malin. Skrzyneczkę otwiera w stosownej chwili i roztacza przed zgromadzonymi swój mały świat w wielkich liczbach.



Liczby, które są własnością T. są duże jak jego pewność siebie, pragnienia i stopy i z każdym dniem rosną. Według T. kanapek na talerzu jest zawsze czterdzieści siedem i pół, na niebie trzy tysiące obłoków, a w kolejce do pocztowego okienka pięć milionów osób. W korkach spędza się dziennie ponad dziesięć godzin, debet na koncie nigdy nie jest mniejszy niż sto tysięcy złotych. Dla T. liczby są jak znaczniki dla dramatyzmu sytuacji. Krzyczą i rozpychają się setkami łokci. W jego ustach jak bakterie w cieple mnożą się ziarenka kawy i piegi, zmartwienia i zęby, minuty spędzone w urzędzie, tygodnie bez słońca, godziny otwarcia apteki, płatki śniegu, wesela, pogrzeby, dni do następnej wypłaty, rodzynki w cieście, orzeszki w puszce, godziny rozstania i wszystkie niezliczone szczęścia i nieszczęścia.



Drogi T., ponieważ zaatakowało mnie sto milionów wirusów grypy hiszpanki*, w związku z czym leżę w czterdziestu poduszkach w towarzystwie biliona chusteczek higienicznych, przyjedź z pracy z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Tęsknię i czekam w stu dwudziestu łzach. Po drodze kup pięćset piętnaście ziarenek groszku do zupy.

_________________________
*tej samej, na którą na początku dwudziestego wieku zachorowało pięćset milionów ludzi, co stanowiło 1/3 ludzkości.

13 lutego 2009

Sukienka


 

W porze twojego popołudniowego snu błądzę myślami. Otwieram okno i jak Xavier Bardem w Mar Adentro wznoszę się lekko w powietrze. Patrzę z góry na tłoczną Kanoniczą, trącam stopą Wieżę Mariacką i ląduję na Placu Nowym, na którym półnadzy turyści jedzą lody owocowe. Nagle jest lato. Można chodzić boso, kąpać się w rzece i nosić czereśnie zamiast kolczyków. Ulice są ciepłe jak Morze Śródziemne w lipcu, pomidorów nie zamyka się w puszkach, ogórków nie morduje się w occie. Sok jest prawdziwy, nie identyczny z naturalnym. Trawa rośnie, łaskocze brzuchy jamników i pachnie. Sukienki są przewiewne, bez trudu się zdejmują i porzucone w przedpokoju wlepiają w nas ciekawskie oczka guzików.



Wyciągam z szafy sukienkę, podkręcam kaloryfer. Czekam, aż się obudzisz i nastanie lato.





2 lutego 2009

Tęcza




Dni z wierzchu są szare. Jak zamyślone spojrzenia, wnętrza kałuż i białe skarpetki poddane po tysiąckroć torturom prania. Powstają o brzasku na linii horyzontu, którą po pobycie na zachodniej półkuli przekracza wiecznie przytomne słońce. Łatwo ich nie zauważyć. W szarych powłoczkach bez trudu podszywają się pod minione i przyszłe. Nie naznaczone. Obrazami. Słowami. Ciszą. Zapomniane z momentem ułożenia głowy do snu.

Czasami czeka się na trzęsienie ziemi. Tsunami. Uderzenie meteorytu. Na zbieg niezwykłych okoliczności, które na zawsze podkreślą wyjątkowość chwili. Uczynią dzień zapamiętanym. Pokolorują chwile minuta po minucie i zakradną się do wspomnień. Tsunami jednak najczęściej bywają nad Oceanem Spokojnym, a ostatni meteoryt choć spadł całkiem niedawno niedaleko Gniezna, wszyscy o nim słyszeli, ale nikt go nie widział.*

Znacznie częściej dni płyną leniwie jak Wisła wczoraj około południa, kiedy dwudziestu sześciu zrzeszonych w Krakowskim Klubie Morsów pluskało się w niej w samych kąpielówkach. Dwóch z nich nie wiedzieć czemu przebrało się za Egipcjan. Przebranie składało się z pasiastej chusty na głowę, kąpielówek oraz uśmiechu, który w razie nieobecności uszu, okalałby całą głowę.

Znacznie częściej dni zdają się zupełnie zwyczajne. Składają się jak wczorajsza niedziela z długich spacerów oblodzonym bulwarem, rozmów o wszystkim i o niczym, rosołu z lanym ciastem na obiad i podwieczorku z pocałunkiem, z wizyty kogoś bliskiego po dobranocce, odkrywania nie odkrytych wcześniej pieprzyków na zdałoby się na pamięć znanym ciele i nagłych przypływów czarnych wizji, złotych myśli i czerwonych rumieńców.

Dni zdają się zupełnie zwyczajne. Z wierzchu szare. Zdają się. Tylko się zdają. Wszystko zależy od punktu widzenia. Pod szarością całkiem często mieszka tęcza.


_________________________  
* znalazł go kolekcjoner minerałów na poboczu lessowej drogi gruntowej i natychmiast oszalał z radości.


2 stycznia 2009

Życzenie




Mam na własność jedno spełnione życzenie.

Ma niebieskie oczy. Powierzchowność subtelną jak gangrena. Zawsze rację i ostatnie zdanie. Gniew przeogromny, kiedy się za nim nie nadąża. Jest jak wulkan, dynamit z krótkim jak ogonek myszy lontem, hiszpańska nauczycielka flamenco. Żyje spektakularnie. Uznaje tylko ostateczne rozwiązania. Pod koszulką chowa krzyk materializujący się z refleksem Bruce’a Lee i serce tkliwe jak chłopcy z kościelnego chóru. W tym sercu szczelnie zamknięta mieszkam.

Mam na własność jedno spełnione życzenie. Ono mi wystarczy za wszystkie inne.