T.
kolejny dzień wjeżdża na Kilimandżaro rowerkiem stacjonarnym.
Zajmuje mu to zwykle czterdzieści minut. W tym czasie zgromadzeni w
Ikei ludzie kupują kanapy w paski, na których wieczorami będą
siadywali do końca swojego życia. W banku zdesperowany ktoś
podpisuje umowę kredytową na trzydzieści lat. Z podstawówki na
ulicy Bernardyńskiej wychodzą ostatni uczniowie pierwszej klasy i z
nadzieją patrzą w sobotnio- niedzielną przyszłość. Przed
blokiem ze straganu wyprowadzają się warzywa, sprzedawczyni pakuje
ręce do wełnianych rękawiczek. Na Skałce kończy się msza
święta. Ostatnie błagalne westchnienia wzlatują w górę ścian z
białego wapienia jurajskiego. Ulicą Monte Cassino z wrzaskiem
przemyka karetka wioząca czyjeś złamane serce na izbę przyjęć.
Czas
płynie. Wszystko dzieje się jak zwykle. Ja tylko w ciepłym
swetrze, ze smutną miną zupełnie nie wiem, o czym pisać.
Podczas
gdy T. staje na szczycie Kilimandżaro. Przy nocnej lampce sadowią
się wygodnie na nowej kanapie w paski. Na nocnych stolikach kładą
podpisaną świeżo umowę kredytową na trzydzieści lat. W kąpieli
myją uszy dzielni pierwszoklasiści. Sprzedawczyni wyjmuje ręce z
rękawiczek i kładzie je na nocnej koronkowej koszuli, którą
bardzo lubi zdejmować jej mąż. Ostatnie błagalne westchnienia
opuszczają kościół na Skałce uchylonym oknem. Na izbie przyjęć
lekarz dyżurny z przykrością stwierdza, że nic nie może poradzić
na złamane serce.
Czas
płynie. Wszystko dzieje się jak zwykle. Ja tylko w ciepłym
swetrze, ze smutną miną zupełnie nie wiem, o czym pisać…