28 listopada 2008

City Lights




T. kolejny dzień wjeżdża na Kilimandżaro rowerkiem stacjonarnym. Zajmuje mu to zwykle czterdzieści minut. W tym czasie zgromadzeni w Ikei ludzie kupują kanapy w paski, na których wieczorami będą siadywali do końca swojego życia. W banku zdesperowany ktoś podpisuje umowę kredytową na trzydzieści lat. Z podstawówki na ulicy Bernardyńskiej wychodzą ostatni uczniowie pierwszej klasy i z nadzieją patrzą w sobotnio- niedzielną przyszłość. Przed blokiem ze straganu wyprowadzają się warzywa, sprzedawczyni pakuje ręce do wełnianych rękawiczek. Na Skałce kończy się msza święta. Ostatnie błagalne westchnienia wzlatują w górę ścian z białego wapienia jurajskiego. Ulicą Monte Cassino z wrzaskiem przemyka karetka wioząca czyjeś złamane serce na izbę przyjęć.

Czas płynie. Wszystko dzieje się jak zwykle. Ja tylko w ciepłym swetrze, ze smutną miną zupełnie nie wiem, o czym pisać.

Podczas gdy T. staje na szczycie Kilimandżaro. Przy nocnej lampce sadowią się wygodnie na nowej kanapie w paski. Na nocnych stolikach kładą podpisaną świeżo umowę kredytową na trzydzieści lat. W kąpieli myją uszy dzielni pierwszoklasiści. Sprzedawczyni wyjmuje ręce z rękawiczek i kładzie je na nocnej koronkowej koszuli, którą bardzo lubi zdejmować jej mąż. Ostatnie błagalne westchnienia opuszczają kościół na Skałce uchylonym oknem. Na izbie przyjęć lekarz dyżurny z przykrością stwierdza, że nic nie może poradzić na złamane serce.

Czas płynie. Wszystko dzieje się jak zwykle. Ja tylko w ciepłym swetrze, ze smutną miną zupełnie nie wiem, o czym pisać…