27 lutego 2008

Antygrawitacja




W dobie antygrawitacji prawie wszystko ma przepiórczą wagę. Lekkie są głowy okradzione ze zmartwień przez najnowszej generacji leki antydepresyjne. Systematycznie oduczane jedzenia ciała nastolatek. Coraz bardziej skąpe majtki. Pościel z wełny merynosów. Coca cola light. Nie obciążające włosów odżywki. Płyn do płukania tkanin z lanoliną. Słodycze o zmniejszonej zawartości słodyczy.

Lekkie są obyczaje. Nie zobowiązujące przyjaźnie. Myśli krążące wokół spraw wagi nie- państwowej. Słowa puszczane na wiatr. Niedotrzymane obietnice. Kłamstwa tak przecież bliskie zwykłej nieszkodliwej fantazji. Oczy bez wyrazu. Występki bez odpowiedzialności. Sumienia bez wyrzutów. Przestronne wewnętrza bez uczuć.

W dobie antygrawitacji prawie wszystko ma przepiórczą wagę. Czasem tylko bywają chwile ciężkie do zniesienia.


20 lutego 2008

Łamigłówki




Miasto dogoniło mnie wczoraj senne w wąskiej arterii rynku. Pospieszną i spóźnioną, jak zwykle. Z tysiącem konkurujących o pierwszeństwo myśli. Z jedną znaczoną jak karta w każdej partii moich prywatnych łamigłówek.

Myśl o tobie powraca. Przebija tłustym drukiem spod codziennych rzeczywistości. Grawer odciśnięty na podszewce skóry. Wszędzie i zawsze ze mną. Opiekuję się tą myślą, karmię ją wewnętrznym uśmiechem, noszę w sobie jak skarb wartości 24-karatowego złota.

Kiedy ciebie mam na myśli, choćbyś był daleko, nigdy nie jestem sama.


15 lutego 2008

Zwyczajne Szaleństwo




Ostatnio rzadko popadam w zachwyt. Na tym wielkim zamkniętym monitorowanym osiedlu nie ma dokąd pójść. No chyba że na inne zamknięte monitorowane osiedle. O ile oczywiście ma się klucz. I chęci. Klucza i chęci nie posiadam. Godzinami przesiaduję więc w  znielubionym M2. Mimo minus stu stopni zeszłej nocy wkrótce zakwitnę w nim tak jak siedzę, zzielenieję i ukorzenię się na panelach w przedpokoju.

Jestem chora z tęsknoty. Za starym jak tajlandzka para, która ostatnio obchodziła siedemdziesiątą piątą rocznicę zaślubin, blokiem z klatką schodową, na której sypiają bezdomni. Brakiem monitoringu, windy i żarówek pod szklanymi kloszami lamp w korytarzach. Za chodnikiem przed, na którym mimo zakazu pod karą śmierci i tak sprzedają chińskie podkoszulki i biustonosze wielkości beretek. Za widokiem z okna na pobliskie krzaki, w których grywają w pokera i urządzają co wieczór konkurs piosenki pijani winem, które jest markowe tylko dlatego, że przyniósł je Marek spod siódemki. Za możliwością dostania się pieszo w dziesięć minut nad rzekę Wisłę, na Plac Nowy, ulicę Grodzką zamiast na kolejne zamknięte monitorowane osiedle tudzież do pasażu handlowego albo do salonu spa.

Pocieszającą jest myśl powrotu na stare ukochane śmieci końcem maja. Opuszczenia osiedla en vogue. Perspektywy bliskości niewypielonych trawników, które zakwitają zgodnie z upodobaniem (może na nie nasiusiać pies sąsiadów i nie grozi im za to sto lat ciężkich robót). Wszechobecności wrzasku gołębi, mierzących na chodniku biustonosze pracownic poczty tudzież popijających w krzakach markowe wino. Krzaków w ogóle.

Do tego czasu będę brała pięć tabletek Relanium dziennie. I jakoś to będzie.

12 lutego 2008

Rzeka




Tęsknię za rzeką. Z rybami w środku. Z niebem i drzewami w środku. A nocą z żółtym księżycem w środku. 

Woda ponoć zawsze pomaga. Zimny łyk w gardle łagodzi mdłości dnia poprzedniego. Cierpko-lepkiego od zmęczenia jak gazowany napój, którym popijają sześciolatki. Obiady, bąbelki śliny i gumy do żucia. Przypadkiem.

Tęsknię za rzeką. Szarozieloną. Jak pomarszczony jedwab.

Nieostrożne słowa mają jeden skutek. Przez nie ktoś zaczyna cię mniej kochać. Nieostrożne słowa nie obszyte amortyzującą uderzenia otuliną utkwiły wczoraj w ciepłym miąższu doskonale kurczliwej czerwieni. Zraniona zabiła nerwowo jak oddana przez rzekę na śmierć ryba. Jej właściciel kocha mnie teraz mniej. Może tylko o ciut, ale ja to czuję. I mi niedobrze.

Tęsknię za rzeką. Z rybami w środku. Z niebem i drzewami w środku. Tej nocy z przetrąconym żółtym księżycem w środku.