Ostatnio
rzadko popadam w zachwyt. Na tym wielkim zamkniętym monitorowanym
osiedlu nie ma dokąd pójść. No chyba że na inne zamknięte monitorowane
osiedle. O ile oczywiście ma się klucz. I chęci. Klucza i chęci nie
posiadam. Godzinami przesiaduję więc w znielubionym M2. Mimo minus stu
stopni zeszłej nocy wkrótce zakwitnę w nim tak jak siedzę, zzielenieję i
ukorzenię się na panelach w przedpokoju.
Jestem
chora z tęsknoty. Za starym jak tajlandzka para, która ostatnio
obchodziła siedemdziesiątą piątą rocznicę zaślubin, blokiem z klatką
schodową, na której sypiają bezdomni. Brakiem monitoringu, windy i
żarówek pod szklanymi kloszami lamp w korytarzach. Za chodnikiem przed,
na którym mimo zakazu pod karą śmierci i tak sprzedają chińskie
podkoszulki i biustonosze wielkości beretek. Za widokiem z okna na
pobliskie krzaki, w których grywają w pokera i urządzają co wieczór
konkurs piosenki pijani winem, które jest markowe tylko dlatego, że
przyniósł je Marek spod siódemki. Za możliwością dostania się pieszo w
dziesięć minut nad rzekę Wisłę, na Plac Nowy, ulicę Grodzką zamiast na
kolejne zamknięte monitorowane osiedle tudzież do pasażu handlowego albo
do salonu spa.
Pocieszającą
jest myśl powrotu na stare ukochane śmieci końcem maja. Opuszczenia
osiedla en vogue. Perspektywy bliskości niewypielonych trawników, które
zakwitają zgodnie z upodobaniem (może na nie nasiusiać pies sąsiadów i
nie grozi im za to sto lat ciężkich robót). Wszechobecności wrzasku
gołębi, mierzących na chodniku biustonosze pracownic poczty tudzież
popijających w krzakach markowe wino. Krzaków w ogóle.
Do tego czasu będę brała pięć tabletek Relanium dziennie. I jakoś to będzie.