Po
wieczornych łaskotkach opowiem ci bajkę. O strasznym smoku
podwawelskim, który od owsianych ciasteczek na śniadanie woli
schrupać lolitkę albo dyrektora banku. W słońcu błyszczy groźnie
tęczową łuską i kompletnym uzębieniem odziedziczonym po dziadku-
tyranozaurze. W razie potrzeby miota ogniem jak Ripley w czwartej
części „Obcego”. I w ogóle rzadko chodzi uśmiechnięty.
Na
końcu bajki, koło godziny dwudziestej drugiej, kiedy smok pożre
już wszystkich burmistrzów, polityków, bywalców osiedlowej
piaskownicy i popijających na plantach wino nagle pojawisz się w
roli dzielnego rycerza. Zamiast na koniu przybędziesz naszym czarnym
kombi. Dasz sobie radę, ćwiczyłeś w końcu karate.
Smoki
przebierają się czasem za niedobre macochy, szefowe i wiecznie
skwaszone sprzedawczynie. Przyprawiają sobie wąsy krnąbrnych
dyrektorów i długie krawaty bezdusznych urzędników. Boimy się
ich jak ognia ze smoczej paszczy. Zupełnie niepotrzebnie.
Ćwiczyliśmy w końcu karate, zabijanie śmiechem i grę na nerwach.
Nie taki smok straszny jak go opowiadają.
Po
wieczornych łaskotkach opowiem ci bajkę. Nie po to, byś wiedział,
że istnieją smoki, ale po to, byś wiedział, że każdego smoka
można pokonać.