26 grudnia 2008

Prezent




Pod choinką jak co roku jak grzyby po deszczu wyrosły nagle prezenty. Nasze spełnione marzenia przewiązane wstążeczką. Dla dziadka mikstura z wyciągiem z wątroby dorsza atlantyckiego. Dla taty rozmowy z pewnym reżyserem, zaprzysięgłym nowojorczykiem i klarnecistą, którego filmy w przyjemny sposób notorycznie przejmują władzę nad moim czasem. Dla T. sto pięćdziesiąta szósta koszula, żeby miał nareszcie co na siebie włożyć. Dla brata uroczy dresik na pogodę i niepogodę, piątek, świątek i niedzielę.

Pośród odgłosów szeleszczenia rozrywanego papieru i szczękania zębów targających czerwone kokardy odnalazł się nagle jeden jedyny prezent. Niepozorna książeczka formatu zeszytu w jasnej twardej oprawce. Nasze zapomniane slajdy przetransformowane na zdjęcia przez tatę. Na tych zdjęciach mama ma niewiele ponad dwadzieścia lat, waży czterdzieści kilo i jest zabójczo piękna. Tato ma długie włosy i przemierza Tatry wzdłuż i wszerz. Dziadek wygląda jak Jean Paul Belmondo. Ja w kombinezonie z kapturem obszytym futerkiem z lisa, które skutecznie zawężało moje pole widzenia, pierwszy raz chodzę po śniegu. Jest tam prababcia, mój kuzyn, który przez całe dzieciństwo poza wydawaniem odgłosów formuły jeden dwa razy odezwał się ludzkim głosem, moja kuzynka, której imię przeinaczałam na lepiej według mnie brzmiące Badzia. Jest babcine podwórko i wszystko to, co człowiek na co dzień chowa pod podszewką ubrania, w okolicy serca, a kiedy to wspomina oczy mu się pocą, jak powiedziała kiedyś Nel w jednej pustyni i w puszczy.

Ten album, wymyślony i podarowany przez tatę odmienił święta. Zabarwił je w pamięci na ciepły kolor słońca zachodzącego za horyzont na jednym ze zdjęć, na którym dwudziestoletni, z długimi włosami patrzy w obiektyw jak ktoś, kto ma przed sobą wszystko i może być każdym, jak niepoprawny marzyciel. Wyciągnął je przed nawias poprzednich, które pamięta się tylko z ryb, klusek z makiem wprawnie imitujących dżdżownice umorusane ziemią i zawstydzonych czerwieniących się uszek w barszczu.

14 grudnia 2008

Przebudzenie





Nie znam pani z imienia i nazwiska. Z koloru oczu. Wspomnień. Ulubień. Marzeń w kolejce do spełnienia. Nie wiem, czy pani maluje czasem paznokcie. Czy wierzy w dobroduszność spadających gwiazd. Czy kogoś kocha. Czy dobrze sypia. Czy lubi mandarynki.

Przywożą panią nagą. Bez ubrania i makijażu. Z szarymi rzęsami, szarym przelękłym spojrzeniem. Półprzytomną od leków. Zasypia pani szybko, lakonicznie. Patrzę, jak nacinają skórę pani brzucha, w którym nosiła pani swoje dzieci przed urodzeniem. Jak sączy się cicho pani krew, ta sama, która występuje czasem rumieńcem na pani policzki.

Po operacji budzi się pani słaba. Po usunięciu rurki intubacyjnej łapie oddech jak ryba topiąca się w powietrzu. Błądzi pani wzrokiem. Szuka punktu zaczepienia, czyichś oczu, z których jak z fusów wywróży sobie przyszłość. Stoję po pani prawej stronie. Stoję i czekam. Zagląda mi pani w oczy. Uśmiecham się. Bierze mnie pani za rękę, za pierwszą z brzegu napotkaną po powrocie do żywych. Jak za ostatnią deskę ratunku. Wszystko w porządku- mówię i nie puszczam pani ręki, aż pani nie zaśnie zmęczona tamtym snem. Pod zieloną kołdrą, w sali wybudzeniowej.

Nie znam pani z imienia i nazwiska.

5 grudnia 2008

Popołudniowa Drzemka




Przed wieczorem zasypia czasem na trzy kwadranse. Z krótko ostrzyżoną głową w poduszkach. Snach miękkich jak runa owieczek. Mężczyzna.

Wędruję wtedy wzrokiem w górę jego zadartych łokci. Do kącików oczu. Dołeczków w policzkach. Pod przychylne kołderki rzęs.

I czuję , jak rozlewa się we mnie, wygodnie rozkłada, ściele myśl, że to wszystko moje. I że nie oddałabym tego za wszystkie skarby świata, cuda- niewidy i wszelkie fanaberie złotej rybki.

28 listopada 2008

City Lights




T. kolejny dzień wjeżdża na Kilimandżaro rowerkiem stacjonarnym. Zajmuje mu to zwykle czterdzieści minut. W tym czasie zgromadzeni w Ikei ludzie kupują kanapy w paski, na których wieczorami będą siadywali do końca swojego życia. W banku zdesperowany ktoś podpisuje umowę kredytową na trzydzieści lat. Z podstawówki na ulicy Bernardyńskiej wychodzą ostatni uczniowie pierwszej klasy i z nadzieją patrzą w sobotnio- niedzielną przyszłość. Przed blokiem ze straganu wyprowadzają się warzywa, sprzedawczyni pakuje ręce do wełnianych rękawiczek. Na Skałce kończy się msza święta. Ostatnie błagalne westchnienia wzlatują w górę ścian z białego wapienia jurajskiego. Ulicą Monte Cassino z wrzaskiem przemyka karetka wioząca czyjeś złamane serce na izbę przyjęć.

Czas płynie. Wszystko dzieje się jak zwykle. Ja tylko w ciepłym swetrze, ze smutną miną zupełnie nie wiem, o czym pisać.

Podczas gdy T. staje na szczycie Kilimandżaro. Przy nocnej lampce sadowią się wygodnie na nowej kanapie w paski. Na nocnych stolikach kładą podpisaną świeżo umowę kredytową na trzydzieści lat. W kąpieli myją uszy dzielni pierwszoklasiści. Sprzedawczyni wyjmuje ręce z rękawiczek i kładzie je na nocnej koronkowej koszuli, którą bardzo lubi zdejmować jej mąż. Ostatnie błagalne westchnienia opuszczają kościół na Skałce uchylonym oknem. Na izbie przyjęć lekarz dyżurny z przykrością stwierdza, że nic nie może poradzić na złamane serce.

Czas płynie. Wszystko dzieje się jak zwykle. Ja tylko w ciepłym swetrze, ze smutną miną zupełnie nie wiem, o czym pisać…

24 września 2008

Łóżko




W wieczornej ciszy poduszek opadam miękko w poszewkę z twoich rąk. W trwającym milisekundy locie uzbrajam się w szerokokątny uśmiech. Po same zęby. Szybkim mrugnięciem powiek odganiam pamięć dzienną zmartwień, korków- potworków i rozlanego mleka.



Leżę z tobą rozebrana. Z ubrań i zasłon.



Mieszkamy w łóżku. Do tej pory wymyśliliśmy w nim mnóstwo teorii, figur retorycznych i erotycznych. Kilka razy poddaliśmy pod wątpliwość prawo grawitacji, lewitując pod sufitem po odbiciu z materaca. Nauczyliśmy się naśladować odgłosy zwierząt, ze szczególnym uwzględnieniem fok i lwów morskich. Stoczyliśmy miliony pojedynków na kapcie, rewolwery złożone z dłoni i szpady z palców wskazujących. Przedyskutowaliśmy losy świata i naszego półświatka. Ułożyliśmy setki limeryków i bajek na dobranoc. Zjedliśmy wagon czekolady. Wypiliśmy hektolitry wina, po którym do późnej nocy tańczyliśmy z gwiazdami. Bawiliśmy się w operę, film „Nosferatu Wampir”, Żwirka i Muchomorka oraz policjanta i rzezimieszka. Parę razy w konwulsjach umarliśmy ze śmiechu, potłukliśmy szklanki i podpaliliśmy kołdrę od świeczek.



Jeśli ktoś zapyta mnie po śmierci, co za życia lubiłam najbardziej, odpowiem, że leżenie z tobą w łóżku.




17 września 2008

Szary




Ktoś porwał słońce w nocy z piątku na wrzesień. Nie dynda pod błękitnym sufitem beztrosko jak nadęty helem balonik, jamniczy ogonek na wietrze czy kolczyki na dyskotece.

W zastępstwie słońca na podeście nieba występują chmury w smętnych odcieniach szarości. Ptaki z dziobem na kwintę. Samoloty z opuszczonymi w geście rezygnacji skrzydłami.

Patrząc przez okno, zakładam trzecią parę skarpetek. Bez słońca nie złoci się jesień. Na balkonach zamiast schnąć wilgotnieją szare koszulki. Mięso na obiad sprzedała mi dziś kobieta o szarych oczach. Naprzeciwko tapetują ściany szarością swetrów.

Sun wanted. Live or dead.

15 września 2008

Deszczowy Dzień




Niemożliwe, żeby w taki dzień jak ten ktoś skomponował genialną sonatę. Doprowadził powieść do punktu kulminacyjnego. Trącił pędzlem płótno. W ogóle wstał z łóżka.

W takie dni jak ten jada się czekoladę, tonie w poduszkach i narzeka na ból głowy. W takie dni jak ten łaknie się towarzysza łóżkowej niedoli znającego się na głaskaniu i mruczankach. Bez przerwy się marudzi. Wylicza minione i przyszłe katastrofy lotnicze, światowe wojny i anginy. Marznie się pod podwójną kołdrą, rysuje wyłącznie wisielców i jest się w nastroju melancholijnym. Duma się nad własną i powszechną niedolą. Niesprawiedliwością. Korupcją. Czekoladą, która się zjadła.

W takie dni jak ten nie komponuje się sonat. Nie pisze powieści. Nie maluje obrazów. W ogóle nie wstaje się z łóżka.

Nie wstaję. Czekam na towarzysza łóżkowej niedoli. Towarzysz zna się na mruczankach. I kobiecie o imieniu Dagne, której czasem zupełnie bez powodu świat się wali w deszczowy dzień…

29 sierpnia 2008

Parasol




Czasem podziewa się nie wiadomo gdzie. Nie dzwoni długie trzy kwadranse. Nie daje znaku życia telepatyczną pocztą.

Dzieje się to zawsze akurat w największej potrzebie. Kiedy chmury przesłaniają słońce. Mokną szyby i oczy za firanką z tuszu noir. Włosy nie chcą się układać. Lakier schnąć na paznokciach. Ciasto rosnąć. Ubijać się śmietanka na podwieczorek. Wszystko nagle się przypala. Leci z rąk. Przelewa się. Nie mieści. Rozsypuje. Gubi. Wszystko jest nie tak.

Dziś znowu się zapodział. Ktokolwiek go znajdzie, proszony jest o natychmiastowy zwrot zguby. Jest już wysłużony, prawie trzydziestoletni. Ma sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Oczy niebieskie. Zamaszyste ruchy. Lubi drapanie za uchem i długie wieczorne rozmowy. Wyszedł rano do pracy i ciągle nie wraca.

Czasem podziewa się nie wiadomo gdzie. Mój parasol przeciwdeszczowy. Przeciwsłoneczny. Piorunochronny. Bez niego wszystko jest nie tak.

27 sierpnia 2008

Details




Czas przepływa ostatnio między moimi palcami niepostrzeżenie jak wprawione w pływaniu ryby. Sączy się bezszelestnie z rozpędzonych na cyferblatach wskazówek. Niezauważony jak szpieg z Krainy Deszczowców chyłkiem przemyka przez ostatnie dni sierpnia.

Poza upływem czasu mojej uwadze umyka na co dzień wiele innych cennych szczegółów. Pierwsze rozbieranie się drzew z pożółkłych liści. Nocne spadanie gwiazd z haczyków wmontowanych w niebo przez Bóg jeden wie kogo. Lot ptaków na tle z dziesięciopiętrowych wieżowców. W tłumie puszczone w twoją stronę obce niebieskie oczko. Gra grymasów na twojej twarzy połączonej ciałem z bólem w plecach. Kilka zbiegów podstępnych okoliczności, dzięki którym mamy w domu gitarę, na której będziesz mi grywał Moon River. I pewnie czasem na nerwach.

Wszystko to nie zapisane palcami na ciemnej klawiaturze komputera dzieje się tylko raz. Zapisane- ilekroć się to przeczyta.

Piszę. Czas znowu zacina się w pół do.

25 lipca 2008

Randez Vous





O świcie w pośpiechu budzi się miasto. Przecierają zaspane oczy wysokie damskie szpilki i, stukając, wychodzą na ulice. Gołębie prostują zastane we śnie skrzydła i odwiedzają znajome okienne parapety. Budzą się śmieciarki. Samochody dostawcze pełne bułek na śniadanie. Tramwaje w sennych zajezdniach. Listonosze, ulotkarze, panie z poczty. W zamkach klucze. Na ulicach kroki.

O świcie budzi mnie miasto. Znam na pamięć wszystkie wydawane przez nie odgłosy. Tupnięcia nogą. Trzaśnięcia drzwiami. Zgrzytliwe pomruki silników.

Dochodzi dziewiąta. Ubieram się w pośpiechu. W koszulkę i rumieniec na twarzy. Jak lady in love. Wychodzę na spotkanie z tym, którego nie oddałabym za skarby świata.  Wiecznie majaczącym w gorączce, wiecznie spieszącym się, hałaśliwym, niedomytym, ale jedynym w swoim rodzaju. Moim miastem.     
 

23 lipca 2008

Mała Czarna Rozpacz




Czasem przejmuje mnie na kilka kwadransów mała czarna rozpacz. Przyniesiona podmuchami zmiennego jak nastrój nastolatki wiatru. Piegowata kroplami rzęsistego deszczu. Przyciasna jak mikroskopijnych rozmiarów ubrania z witryn sklepowych, których nigdy nie uda mi się włożyć.

Mała czarna rozpacz ma naturę kociąt. Pojawia się znienacka, nagłym susem spod łóżka, wnętrza szafy, ciemnego dna szuflady. Dogania i zamyka w sobie na cztery wzmocnione płaskownikami spusty.

Nosi wiele imion, twarzy i sukienek. Zakrada się szeptem. Wstępuje w ciało jak duch w medium. Zlizuje z ust malinową czerwień uśmiechu, wyrywa kolorowe skrzydełka motylom zamieszkującym zwykle w sąsiedztwie żołądka, wtrąca ołowiane pomiędzy lekkie myśli.

Widziałam ją wczoraj w oczach pani z mięsnego, w spojrzeniu listonosza i w nieruchomych ślepiach smętnie ziejącego ogniem wawelskiego smoka. Małą czarną rozpacz.



21 lipca 2008

Dmuchawiec




Masz mnie na wyciągnięcie ręki. Na długość giętkich palców. Na zręczne skinienie, przywołujące uniesienie podbródka.

Pod bluzką dane ci na własność noszę miękkie welwetowe piersi, skórę znaczoną twoimi odciskami palców i serce na twój widok ciągle osiągające tętno maratończyka.

W ciszy pościeli oddaję ci więznący w gardle krzyk, temperaturę ciała, pod głowę dłoń.

W zamian noszę odlotowe trampki. Tuż po wyjściu z bloku unoszę się lekko w powietrze. Jak postacie z reklam Red Bulla, dmuchawce, latawce, wiatr…


17 lipca 2008

Renowacja




Wnosząc dwudziestopięciokilowy worek wylewki betonowej na czwarte piętro, szczerze współczuję Pudzianowi. Moje dłonie na skórzanej powłoczce noszą ślady wszelkich odcieni farb ściennych ze szczególnym uwzględnieniem koloru poduszkowego różu i arktycznej bieli w wersji mat. Potrafię już własnoręcznie rozmieszać szpachlę, przygładzić gładź, pomalować ścianę, rurkę tudzież wszelkie bez- barwie oraz udźwignąć naraz trzydzieści kilo, wywiercić dziurę w ścianie i ścianę uzbrojoną w żelbetonowe zbrojenie pociąć. Na kawałki. Po prostu. Boszem. Boże, po jakiemu ja mówię…

Od dwóch tygodni mieszkam na placu budowy chlubnie nazywanym już w myślach własnym domostwem. Ze spokojem jogina przeżyłam etap gołych ścian gładkich jak Karkonosze. Gruzu pod stopami, w szklankach z herbatą zamiast cytryny, w paście do zębów i pomiędzy zębami. Panów Staszków zbrojnych w łomy, diamentowe wiertła i bieliznę wielokrotnego użytku. Mojego własnego męża z gipsową posypką we włosach i  rzęsami zdobnymi w kropelki zastygłej farby koloru sraczkowatego (najbliżej mu było odcieniem do położonych na ścianach klatki schodowej wieki temu lamperii nieco zdemolowanych w czasie wymieniania drzwi wejściowych przez panów Staszków).

Już niedługo- powtarzam sobie, popijając gruz ze szklanki z gorącą wodą. Już niedługo dowiem się, jaki kolor mają przysypane zamiecią szpachli tynkarskiej płytki w przedpokoju. Już niedługo wejdę do wanny i wyjdę z niej w przyszłym tygodniu w ramach rekompensaty za pośpiech w codziennej kąpieli. Pomacham na pożegnanie panom wszystkim Staszkom, ich przezabawnym żartom i bieliźnie wielokrotnego użytku. Ubiorę się jak człowiek, może nawet jak kobieta i będę sobie nic nie robić. Pod kołdrą, w kąpieli, w oknie, na balkonie, w mężowych objęciach.

Tymczasem, popijając resztki gruzu ze szklanki, idę zaparzyć kolejną mocną- zasypywaną- niesłodzoną kawę kolejnemu panu Staszkowi.


1 lipca 2008

Niepamięć Wsteczna




Dopiero od wczoraj zauważam lato. Ciemną zieleń liści oglądanych od podszewki z perspektywy spaceru. Spacery dla mnie wynaleziono wczoraj o w pół do północy. Zapamiętana w zapamiętywaniu chorobowych symptomów, dawek leków i groźnych powikłań zapomniałam o bożym świecie.

Dopiero od wczoraj zauważam ciebie. Twoje dalekie tęsknoty, zachcenia i zachcianki. Powleczone kolorami pompowanych helem baloników. Lekkie i rozpustne, sięgające nieba, jeśli tylko na chwilę spuścić je z oczu.

Dopiero od wczoraj zauważam siebie. Zapomniałam o trudnych rozmowach. Dziennej wspinaczce wysokogórskiej porozumienia. Alchemicznej sztuce łagodzenia konfliktów. O trudnej umiejętności wysłuchiwania zdań do końca. Przebywanie w towarzystwie książek stępiło we mnie instynkty łagodnego balsamu, który przyłożony koi rany nie tylko ciała.

Żyłam z dala od prawdziwego świata, aż do wczoraj. Zapamiętana w zapamiętywaniu etiologii chorób, patogenezy objawów i działań ubocznych leków zapomniałam ciebie. Zapomniałam twoje słowa wypowiadane w pośpiechu. Dłonie błądzące w powietrzu w rytm perorowania. Pragnienia lęgnące się w głowie z intensywnością kwitnienia o panującej porze roku.

Mój początek lata rozpoczął się kłótnią z całym światem. Zapamiętana w zapamiętywaniu czynników ryzyka chorób, inwazyjnych metod ich leczenia i wyników badań laboratoryjnych zapomniałam o nim.

Mój świat nosi męskie imię, japonki w kolorze trawy i jest na mnie śmiertelnie obrażony.


26 czerwca 2008

Widoczek




Z kuchni do przedpokoju przechodzę w pięć sekund. Wzrokiem w górę firanki w czasie równym spadaniu gwiazdy, która spełni życzenie pragnącego. Być może.

Przyciasne jak zeszłoletnie sukienki ściany są pełne upału. Tropikalnego dusznego powietrza, tego samego, które wypełnia po brzegi dalekie południowe wybrzeża. Miejsca drzemiące na końcu świata, w których popijają tęczę z wysokich szklanek, wcierają masło kokosowe w osmaloną skórę i tańczą do pory śniadania.

Z tęsknoty za rozciągającym się poza zbrojonymi ścianami bloku światem zażywam chłodnej kąpieli. Tuż po wyleguję się na brzegu wanny. Brzeg morza pozostawiam majaczący w nieokiełznanej wiecznie przytomnej wyobraźni. W razie potrzeby podpowiada widoczki z palmą na pierwszym planie boleśnie gryzące się z rzeczywistą perspektywą popołudniowej drzemki w setkach stron do zapamiętania.
Na całe szczęście popołudnie jak co dzień uświetni powrót z pracy właściciela gorącej skóry, która świetnie służy mi za plażę południowego wybrzeża.


20 czerwca 2008

Koszmary





Za dnia leżakują szeptem w przedsionku głowy. Nie zdradzają obecności. Nie wywołują skandali nagłym comming out.

W porze wieczornego półsnu, kiedy na ścianach kładą się długie cienie rzęs, dobijają się do środka. Powleczone skórą- niewidką opuszczają dzienną poczekalnię i wprawnie podszywają się pod rzeczywistość.

Karykatury dziennych lekkich jak piankowe cukierki z truskawek w proszku myśli. Mają ciężar ołowiu. Siłę przekonywania zdesperowanego zdradzonego kochanka. Noszą wyłącznie czarne stroje żałobników, przyprawiają sobie kity przebiegłych lisów i zęby zajadłych psów.

Odebrany im na krótki przebłysk świadomości przez trzaśnięcie drzwiami przez sąsiada człowiek oddycha z ulgą jak cudem ocalony z pożaru, wyrwany ze szpon wawelskiego smoka lub zwolniony z kary bezterminowych łaskotek.

Każdy miewa czasem koszmary.  Nie każdy kogoś, kto z nich budzi.



12 czerwca 2008

Killer in Me




Nie bywam ostatnio zwierzątkiem futerkowym. Nie miewam nastrojów potulnych jak wymoczone w wybielaczu baranki. Pod głaskającą dłonią pozostaję szorstka. Kosmata jak przyjaciel Wesołego Diabła.
Prywatny kredyt hipoteczny na niebotyczną sumę nieuchronnie przybliża mnie do wieku umieralnego. Takiego, w którym człowiek już nie młody, ale jeszcze nie stary, staje w rozkroku i musi podejmować decyzje. Powinnam wybierać lekko, zamaszyście. Przedmioty wyborów bowiem pachną nowością, mają kuszące kolory i przyjemną powierzchowność.

Dzisiejszego popołudnia gładziłam pierwsze własne drzwi po grzbiecie z mdf- u. Wybierałam trele- panele- morele. Wszystko pięknie ładnie. Luz blues. Jumpa, jumpa, jumpa- pa, zbieramy orzeszki, ciesząc się majem- jak mawiał z przekąsem Kłapouchy w chwilach całkowitego zwątpienia poprzedzonego częściowym zwątpieniem.

Mogę kupić całą Castoramę razem z panami doradcami- ekspertami- operatorami wózków widłowych. Bardzo chętnie. Skąd tylko, się pytam, wezmę na to wszystko pieniądze? Za co załatam mnożące się z każdym kolejnym wejrzeniem szpary w podłodze? Za co wyrównam ściany gładkie jak tereny tureckiego Pamukkale? Za co je pomaluję na kolory pokoi wydrążonych w głowie długoletnim biegiem rozentuzjazmowanych myśli? Prawdopodobnie tego typu kwestie rozwiązuje się za pomocą pieniędzy, których z całą pewnością w pożądanych sumach nie posiadam.

Wobec powyższego podaje się do wiadomości męża:
  1. Od jutra obiady będzie się jadać co trzeci dzień
  2. Mięso na święta
  3. Ciasta z wisienką w okrągłe rocznice ślubu
  4. Słodycze w dniu urodzin
  5. Przekąski zastąpi pasta do zębów, świeże powietrze i woda z kranu


2 czerwca 2008

Wyliczanka




Tak wiele mam.

Twoje spojrzenie złapane zręcznie w locie. Pępek kryjący okruszki. Dołeczki w policzkach, w których przechowuję smutki. Twoje stopy numer 43, za którymi poszłabym na koniec świata. Miękkość pośladków, którą okładam tęskniące za dnia za tobą piersi. Pod-bródki, pod- paszki, pod- kolanka. Wszystkie miejsca, które można łaskotać. Twoje serce nocą odmierzające tętno na mojej skroni.

Tak wiele mam do stracenia.



28 kwietnia 2008

Osobno




                                                                                Dzisiejsza noc nie w jednej wannie
Nie jutro, gdy się zbudzę porannie

Od zawsze cię znam. Sprzed ciebie pamiętam tylko kilka widoków wyciętych spojrzeniem z krajobrazu. Kocię smutku chodzące za mną krok w krok.

To kocię wyczołgało się dziś spod nocnego stolika. Przylgnęło futrzanym dotykiem do mojego chłodnego omdlałego serca.

Siedzisz obok lata świetlne ode mnie. Z nosem głęboko w prywatnych racjach. Daleki jak niepoznane miejsca. Mleczna Droga. Drugie dno oceanu. Kłótnie dzielą ludzi z precyzją chirurgicznego skalpela na dwie niedoskonałe części.

Wróć do mnie. Umieram, kiedy oddalasz się choćby o centymetr.


25 kwietnia 2008

W Drodze




Wczoraj pierwszy raz w historii małżeńskiego życia zaklinowały się trybiki zegarków. Czas przystanął. Trzy godziny siłą wyrwane z wszelkich kontekstów mieliśmy tylko dla siebie.
Czarna noc przyjęła w czarne objęcia nasze czarny combi.

Nagle przypomniałam sobie miłość całego wszechświata do kierującego pojazdem, który wtórował próbującym swych wątpliwych sił wykonawcom zatrzaśniętym w radio. Naśladował odgłosy zwierząt, o których nie słyszała jeszcze taksonomia. Śmiał się, unosząc wysoko kąciki ust jak szczenięta merdające ogonki.

Obok codziennych spraw za szybą migotały światła sennego miasta. Mieniła się nimi znajoma rzeka. Z rybami w środku. Księżycem i drzewami w środku. Moją niejedną tajemnicą opowiedzianą szeptem w stanie małej czarnej rozpaczy głębokiej pomarszczonej zieleni.

Czarna noc przyjęła w czarne objęcia nasze czarny combi. Twoja czarna koszulka dotyk mojego policzka. Przyglądały nam się uczepione nieba gwiazdy. Czas odmierzało bicie idealnie zsynchronizowanych serc.


7 kwietnia 2008

Zapomnienie




Odwykłam. A może nigdy nie potrafiłam. Zamykać oczu i płynnie przechodzić wąskim korytarzem skóry w głąb siebie. Coraz trudniej zamyka mi się oczy. Skrzypią rdzewiejące od bezruchu powieki. Zamykam oczy tylko we śnie. Wtedy na moment leniwą strugą płyną przeze mnie karykatury myśli. Śnię niedoskonale. O kotach z nienaturalnie długimi wąsami. O ludziach niepodobnych do ludzi. O nierzeczywistej rzeczywistości.

W świetle dnia czas rzadko zacina się w pół do. Rzadko zastaję siebie w zachwycie nad błyskotliwością spostrzeżeń. Zbyt często całą uwagę koncentruję na bólu w plecach, setkach spraw nie cierpiących zwłoki, silnych męskich ramionach, w których zapamiętale chcę się zapominać.

Zapominam się. Zapomniałam już prawie całą siebie. Co więcej- odkryłam toczącą mnie chorobę- niepamięć tego zapomnienia. Tak jakbym, z całych sił pragnąc oddalić od siebie to wszystko, co mnie stanowi, dzięki czemu ja to ja, udawała, że tego nie ma i nie ma do tego powrotu, że jest tylko to zapomnienie w czymś, w kimś.

Mogę się zapomnieć. Czemu nie? Ale w przerwie od tego zapomnienia powinnam choć na moment zamknąć oczy. Powinnam w zaciszu własnych dłoni spędzić trochę czasu odmierzanego tylko miarowym biciem mojego serca. Pozwolić myślom swobodnie płynąć od neuronu do neuronu. Dogonić siebie w sobie. Na łące poruszonej szumem traw, gdzie, jeśli zechcę, cykanie świerszcza bywa skowytem wilka.

Zamykam oczy. W moim pokoju wiatr odrywa się od gładkiej zieleni pierwszych liści i wkłada mi dłonie we włosy. O nieboskłon ptaków jak bańki mydlane rozbijają się moje myśli. Pod drżącymi powiekami szarość dnia ustępuje miejsca tęczy obrazów.

Ciągle jeszcze potrafię zamykać oczy i płynnie przechodzić wąskim korytarzem skóry w głąb siebie. Zapamiętale zapominać o bożym świecie. Na mgnienie oka zapominać się,  pamiętając tylko o sobie.


2 kwietnia 2008

Antybiotykoterapia




W czarnej rozpaczy jadam wyłącznie mleczną czekoladę.

Rozpacz dzisiejszego popołudnia bierze się ze stanu podgorączkowego ciemnych zakamarków mojego ciała goszczącego od blisko tygodnia gruźlicę, jak wnioskuję z objawów. Między atakami kaszlu, spazmem wiotkiej malinowoczerwonej krtani wsłuchuję się w spadanie kropli deszczu na parapet z ocynkowanej blachy. Tak łatwo obraca się dzień w noc, zasuwając zasłony, zanurzając się po szyję w głębokiej studni łóżka.

Rozpacz dzisiejszego popołudnia bierze się z nagłej nieobecności antybiotyku, którego szerokie spektrum działania obejmuje szereg przydatnych umiejętności:
1. Opowiadania w ten sam hipnotyzujący sposób o kodeksie karnym Makarewicza, francuskiej rewolucji, półzdaniu z książki Singera tudzież babci, która w ostatnią niedzielę zrobiła niebowgębie rosołek z lanym ciastem.
2. Śpiewania we własnym dialekcie, wywodzącym się z gwar, żargonów i narzeczy Ciasteczkowego Potwora, względnie Zwierzaka z Mapetów.
3. Wypowiadania w razie potrzeby trzystu słów na sekundę wzbogaconych zgodnie z kontekstem stosownymi figurami retorycznymi, polegającymi na użyciu wykrzyknienia będącego wyrazem oburzenia i życzeniem niepowodzenia, klęski, zarazy, plag egipskich, w zależności od tego, co też ślina na język przyniesie.
4. Okazywania tuż po wojnie na słowa, talerze, krzesła miłości całego wszechświata na tysiące różnych sposobów, nie wyłączając rytualnego tańca śladem afrykańskich plemion świętujących zwycięstwo w boju.
5. A także- z zakresu czarnej magii i szarlataństwa- regulacji wewnętrznych niepokojów kobiety metodami bezprzyrządowymi z pomocą wyczekującego na wierzchu dłoni dotyku, milczącego uśmiechu, gorącego kakao z dodatkową piątą łyżeczką cukru. (Ostatnia umiejętność przydaje się bardzo w chorobie, kiedy gorączka naraz przenosi ową kobietę z ogrzewanego centralnie pokoju na polarny biegun, wprawiając jej zęby w rytmiczne szczękanie).

P. S. Pełnej nazwy handlowej antybiotyku nie podaję, ponieważ nie jest on na sprzedaż. Zaczyna się na T., nosi ludzkie imię, koszulki z napisami, których nie rozumiem i jest chwilowo nieobecny. Bez niego z choroby, opresji, rozpaczy wychodzi się jak pod stromą górę z plecakiem ciężkim od wyrzutów sumienia.

Spod łóżka połyskliwe oczko puszcza do mnie smętne okradzione z czekolady sreberko.


27 marca 2008

Coffee Time




Złodziej poranek zabrał mi ciebie w porze małej czarnej. Samotna na blacie stołu stoi tylko jedna filiżanka. Na jej gorącym fajansowym dnie jak złote rybki pływają migotliwe wspomnienia wczorajszego wieczoru. Twój śpiew i taniec. W zanadrzu pocałunki. Popijam kawą resztki snu.
 
Przy kawie myśli błądzą. Przekraczają zbrojone ściany, granice budzącego się miasta. Doganiają ciebie. W budynku prokuratury w towarzystwie milczących akt też pijesz kawę. Strzepujesz ostatnie drobinki nocy z powiek szybkim oka mgnieniem i, gapiąc się w okno, myślisz o mnie.

Wiem o tym na pewno, choć nie daję wiary telepatii. Wierzę w to, że można być siebie bliżej niż kiedykolwiek, osobno pijąc poranną kawę, choć nie daję wiary teleportacji.

Miarą bliskości nie zawsze jest ciasny jak sukienki po zimie dotyk.


13 marca 2008

12 Kwietnia 2008




Na ten dzień nie zamówię sobie pogody. Istnieje duże prawdopodobieństwo huraganu na liście gości. Co więcej- porywczy bywalec lubi asystę ulewnego deszczu, z którego obowiązkową obecnością nie sposób się nie policzyć.

Spodziewana jest także frekwencja innych towarzystw. Z daleka przybędą dalekie kuzynki, ich polakierowane paznokcie i kąśliwe uwagi. Nieszczęśliwi wujowie w parze z przechodzącymi od dnia pierwszej komunii świętej menopauzę ciotkami strojnymi w kwaśne jak ocet miny. Sześcioletnie damy z uroczymi szczerbatymi uśmiechami wciśniętymi między rumiane policzki. Młodzi dwudziestoletni z zapasem energii termojądrowej drzemiącej do pierwszego tańca w podszewkach garniturów i bocznych kieszonkach torebek.

Nie sposób przewidzieć dobrego smaku trzypiętrowego czekoladowego tortu, którym zgodnie z tradycją nakarmimy nawzajem swoje usta koło północy. Stanu upojenia alkoholowego dalekich kuzynek w porze kolacji. Wartości ciśnienia nadciśnienia taty, którego mama zechce zmuszać do podnoszenia krępujących toastów nieznoszącym sprzeciwu tonem.

Pewników jest niewiele. Czyjaś łza kręcąca się w oku. Przyspieszone tętno i suchość w gardle. Mój drżący głos, o ile nie zemdleję, nie dostanę zawału serca tudzież ataku epilepsji, wypowiadający słowa:

oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci.




7 marca 2008

Wspomnienie




Widziałam wczoraj siebie w lusterkach twoich oczu. Półpłynną jak topniejąca łaskotliwie na podniebieniu czekolada. O miękkich wykończonych szeptem konturach. O smakowitych karminowych ustach, w które wbijałeś kąśliwe nieostrożne zęby. 

Naraz zima ustąpiła przychodzącemu na myśl sierpniowi. Pod przymkniętymi powiekami znowu miałam bezwstydnie krótką spódniczkę. Upieczone przez słońce na złoto- brązowo za dnia ramiona. Czereśnie zamiast kolczyków.

Ciągle pamiętam tamto gorące lato, kiedy pod niezdarnie kryjącym się za drobinkami gwiazd nagim niebem z gracją po raz pierwszy przykrywałam się tobą. Naga.


3 marca 2008

Wiosna na Własność




Wiosna kryje się po kątach. W niepewnych cienkich łodyżkach. W wątpliwej zieleni kruchych źdźbeł. Bieli przemykających chyłkiem po bezkresie nieba baranków chmur.

Jest kapryśna jak dziewczynka, która ma zbyt wiele do wyboru. Nie może się zdecydować. Raz podszywa się pod październikową słotę. Raz wybiera towarzystwo porywistego wiatru- typa spod ciemnej gwiazdy. Raz wstaje cała w skowronkach i pozwala z wolna budzić się kwitnieniu. Zgodnie z powszechną tendencją rzadko bywa sobą.

Odwracam od niej zniecierpliwione spojrzenie. Zagłuszam lęgnące się w głowie przekleństwa pod jej adresem odgłosami skrzypek biegiem opuszczających przepastne głośniki. Zasuwam rąbkiem zasłon dziś zmokniętą jak kura wiosnę na zewnątrz.

Zziębnięta między żeberkami coraz słabiej grzejącego kaloryfera czekam. Na powrót z pracy mojej prywatnej wiosny noszącej męskie imię, podkoszulki z napisami, których nie rozumiem i moje serce pod podszewką płaszcza. W jej objęciach generuję temperatury, w których swobodnie mogłyby zakwitnąć wszystkie drzemiące pod ziemią przebiśniegi.


27 lutego 2008

Antygrawitacja




W dobie antygrawitacji prawie wszystko ma przepiórczą wagę. Lekkie są głowy okradzione ze zmartwień przez najnowszej generacji leki antydepresyjne. Systematycznie oduczane jedzenia ciała nastolatek. Coraz bardziej skąpe majtki. Pościel z wełny merynosów. Coca cola light. Nie obciążające włosów odżywki. Płyn do płukania tkanin z lanoliną. Słodycze o zmniejszonej zawartości słodyczy.

Lekkie są obyczaje. Nie zobowiązujące przyjaźnie. Myśli krążące wokół spraw wagi nie- państwowej. Słowa puszczane na wiatr. Niedotrzymane obietnice. Kłamstwa tak przecież bliskie zwykłej nieszkodliwej fantazji. Oczy bez wyrazu. Występki bez odpowiedzialności. Sumienia bez wyrzutów. Przestronne wewnętrza bez uczuć.

W dobie antygrawitacji prawie wszystko ma przepiórczą wagę. Czasem tylko bywają chwile ciężkie do zniesienia.


20 lutego 2008

Łamigłówki




Miasto dogoniło mnie wczoraj senne w wąskiej arterii rynku. Pospieszną i spóźnioną, jak zwykle. Z tysiącem konkurujących o pierwszeństwo myśli. Z jedną znaczoną jak karta w każdej partii moich prywatnych łamigłówek.

Myśl o tobie powraca. Przebija tłustym drukiem spod codziennych rzeczywistości. Grawer odciśnięty na podszewce skóry. Wszędzie i zawsze ze mną. Opiekuję się tą myślą, karmię ją wewnętrznym uśmiechem, noszę w sobie jak skarb wartości 24-karatowego złota.

Kiedy ciebie mam na myśli, choćbyś był daleko, nigdy nie jestem sama.


15 lutego 2008

Zwyczajne Szaleństwo




Ostatnio rzadko popadam w zachwyt. Na tym wielkim zamkniętym monitorowanym osiedlu nie ma dokąd pójść. No chyba że na inne zamknięte monitorowane osiedle. O ile oczywiście ma się klucz. I chęci. Klucza i chęci nie posiadam. Godzinami przesiaduję więc w  znielubionym M2. Mimo minus stu stopni zeszłej nocy wkrótce zakwitnę w nim tak jak siedzę, zzielenieję i ukorzenię się na panelach w przedpokoju.

Jestem chora z tęsknoty. Za starym jak tajlandzka para, która ostatnio obchodziła siedemdziesiątą piątą rocznicę zaślubin, blokiem z klatką schodową, na której sypiają bezdomni. Brakiem monitoringu, windy i żarówek pod szklanymi kloszami lamp w korytarzach. Za chodnikiem przed, na którym mimo zakazu pod karą śmierci i tak sprzedają chińskie podkoszulki i biustonosze wielkości beretek. Za widokiem z okna na pobliskie krzaki, w których grywają w pokera i urządzają co wieczór konkurs piosenki pijani winem, które jest markowe tylko dlatego, że przyniósł je Marek spod siódemki. Za możliwością dostania się pieszo w dziesięć minut nad rzekę Wisłę, na Plac Nowy, ulicę Grodzką zamiast na kolejne zamknięte monitorowane osiedle tudzież do pasażu handlowego albo do salonu spa.

Pocieszającą jest myśl powrotu na stare ukochane śmieci końcem maja. Opuszczenia osiedla en vogue. Perspektywy bliskości niewypielonych trawników, które zakwitają zgodnie z upodobaniem (może na nie nasiusiać pies sąsiadów i nie grozi im za to sto lat ciężkich robót). Wszechobecności wrzasku gołębi, mierzących na chodniku biustonosze pracownic poczty tudzież popijających w krzakach markowe wino. Krzaków w ogóle.

Do tego czasu będę brała pięć tabletek Relanium dziennie. I jakoś to będzie.

12 lutego 2008

Rzeka




Tęsknię za rzeką. Z rybami w środku. Z niebem i drzewami w środku. A nocą z żółtym księżycem w środku. 

Woda ponoć zawsze pomaga. Zimny łyk w gardle łagodzi mdłości dnia poprzedniego. Cierpko-lepkiego od zmęczenia jak gazowany napój, którym popijają sześciolatki. Obiady, bąbelki śliny i gumy do żucia. Przypadkiem.

Tęsknię za rzeką. Szarozieloną. Jak pomarszczony jedwab.

Nieostrożne słowa mają jeden skutek. Przez nie ktoś zaczyna cię mniej kochać. Nieostrożne słowa nie obszyte amortyzującą uderzenia otuliną utkwiły wczoraj w ciepłym miąższu doskonale kurczliwej czerwieni. Zraniona zabiła nerwowo jak oddana przez rzekę na śmierć ryba. Jej właściciel kocha mnie teraz mniej. Może tylko o ciut, ale ja to czuję. I mi niedobrze.

Tęsknię za rzeką. Z rybami w środku. Z niebem i drzewami w środku. Tej nocy z przetrąconym żółtym księżycem w środku.