30 grudnia 2012

Puszcza




Opuszczam Kraków i wracam do lasu. Do puszczy sosnowej, szpilkowej, kłującej.

O poranku jak mój daleki przodek, którego nie ma na rodzinnych fotografiach, walczę o ogień. Otwieram okno kotłowni na świerki srebrne, złoto milczące, czy trzy drzewa to już las? Podwórkiem przebiega szablo-zębny dachowiec z sąsiedztwa.

Ubieramy się podwójnie. Nocą podstępnie przyszła zima, na szybach okiennych zostawiła ponownie swoje malarskie portfolio, kolejny rok nie chcą jej przyjąć do ASP.

W lesie mimo światła zlatują się ponure myśli. Podcięte odrastają korzenie, pamięć jak zacięta płyta wraca do minionych zadrapań, zakrzepłych żali, wyblakłych sińców, kłótni niedokończonych, rękoczynów przerwanych w pół zdania, w pół do czwartku. Z leśnego runa podnosi się i pełznie do stóp bluszcz trujący. Miarka się przebrała, wyciągamy pistolety. Ołowiane padają samogłoski, partykuły i wykrzykniki.

Ile pięter ma las? Na parterze, w runie leśnym są ofiary. Ktoś traktorem przejechał jeża. Ja tam leżę, i ty tam leżysz, czekamy na karetkę reanimacyjną.

27 grudnia 2012

Lekarstwo




To czym cię karmi, może być lekarstwem. Na czoło kojącym okładem z podszewki jego skóry. Proszkiem z kropek, którymi raptownie kończy zdanie. Kroplówką z płynów ustrojowych. Z wilgoci języka, łez przycupniętych w kąciku oka, stróżki krwi z opuszki skaleczonego serdecznego.

Może cię uleczyć fototerapią iskierek czających się w każdym jego spojrzeniu. Łagodnym cieniem rzęs. Spa w jeziorku pępka. Muzykoterapią uderzeń serca. Z jego płuc powietrzem, którym oddychasz. Miękkim kompresem z czerwieni warg. Albo zwyczajnie kładąc dłonie na twoim czole jak Kaszpirowski.

Możesz jednak zakrztusić się słodkim syropem jego pocałunków. Udusić się w nadmiarze jego oddechu. Ugotować się w temperaturze jego ciała. W jego ramionach bezpiecznych umrzeć z tęsknoty za niebezpieczeństwem.

Miłość może być lekarstwem i trucizną. Wszystko zależy od dawki.


12 grudnia 2012

Must Have




Szkoda, że święta są tylko w grudniu. Że wszystkie gwiazdki urwane niebu topnieją w cieple i nie można ich zachować na pamiątkę. Że złotka, że sreberka, że anielskie owłosienie, lukier, posypka brokatowa są raz, bez bisu.

To i owo w pierzastych chmurkach myśli mają napisane nad świeżo pozbawionymi odrostów głowami krakowianki w C.H. Bonarka City Center, gdzie właśnie kompletują swoje wymarzone święta. Renifery z barwionego filcu, świeczki-aniołki, świeczki-matki boskie, ciekawskie oczka lampek choinkowych, choinki jak największe, o jak najgęstszym oigleniu, bombki prawdziwe polskie ustnie dmuchane, christmas jumper must have i dużo dużo gwiazdek, to wszystko mają już w torebkach bezdennych.

Nie ukryje się za makijażem, za karminowymi ustami, za zasłoną podkręconych rzęs, za różem na policzkach, w giętkim kołyszącym się na obcasach ciele. Nie schowa się za zmarszczkami, za endoprotezą biodra, pod siwizną. Mała dziewczynka w każdej z nich.

Ona ma serce delikatne, podszyte aksamitem, mięknące jak za dotknięciem Cocolino pod wpływem widoku oferty świątecznych akcesoriów z oferty C.H. Bonarka, innych C.H., Galerii, Tesco, sklepików osiedlowych, kiosków, budek, bud, bud w których śmierdzi.

Ona jest też we mnie. Pomimo zaklinania się, przywoływania zdrowego rozsądku, grożenia palcem, setnego postanowienia poprawy. Kiedy za sklepową szybą widzę z pluszu, cukru, szkiełka, nitki, słomki, drewna, reniferka, bombkę, łańcuszek, całą tą biżuterię choinkową, wchodzę i mówię: „Poproszę wszystko”.  



11 grudnia 2012

Przypływ




Za progiem słyszę ocean. Ocean z koralikową rafą w środku, dziwnymi rybami i miniaturowymi końmi.

Jest przypływ. Przez szparę w drzwiach wejściowych podchodzi wilgoć. Napływają słone oceaniczne łzy. Te, które na co dzień zmywają makijaż kałamarnicom i czyszczą zęby rekinom.

Mam już zanurzone stopy. Już kąpię się cała. Od policzków po czterojamiste stworzenie zamknięte w klatce piersiowej klatki. Krwawy jamochłon z ogonem z aorty w krwawym oceanie osierdzia.

Załzawioną mam skórę wszechobecnym oceanem. Chłepcą wodę ręczniki, zmokłe łazienkowe kury. Gdybyś mnie szukał, jestem w łzawym oceanie, tuż za progiem. Przepłynę go kilka razy i zaraz wracam.

7 grudnia 2012

Obciążenie




Nie wiem, jak przeżyję kolejną ciążę. Poranne mdłości, wymioty, pełne, nie mieszczące się w żadnym staniku piersi, czekanie aż człowiek we mnie poruszy się jak w toni morskiej ubrana w łuskę ryba. Poruszy się, przestraszy po raz pierwszy, przeciągnie, dostanie czkawki.

Umrę po kolejnej wizycie u ginekologa, na której potwierdzi on obecność płodu posiadającego wymiary wskazujące wyraźnie na jego nieistnienie oraz mimo tego bicie jego serca z częstotliwością stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę. A potem rączki, nóżki, czterokomorowe serce, ciało modzelowate, nieprzemieszczona linia środkowa, ptaszek, chłopczyk o imieniu.

Wątpię, czy dam radę kolejny raz spojrzeć w zatopione w miękkiej pulchnej skórce niebieskie oczy za kratkami łóżeczka. Rączki jak serdelki w pościeli w krokodylki, wielorybki, kaczuszki, serduszka, babeczki różowe z lukrem słodyczy całej cukrowni. Rozmowy o wózkach z napędem na cztery koła, nocy bezsennej, rewolucji francuskiej w brzuszku.

Przeżywam jednak kolejną ciążę. Patrząc jak obok po cichu rośnie ktoś w nie moim brzuchu, nie umieram choć jestem martwa. W moim brzuchu nie ma miejsce na żadne cuda, tam się trawi obiad i produkuje żółć.  



5 grudnia 2012

Zwierzętarnia




Noc. W ciemności pod gwiazdami uginają się dachy. 

Kot z pierwszego piętra śni Whiskas, instynkt mordercy wybiło mu z głowy głaskanie. Sąsiad z dołu pali czterdziestego dziś papierosa, czterdziesty raz po kryjomu do uchylonego okna. Pies patrzy na niego z politowaniem czarnymi guzikami oczu wszytymi w kudłatą facjatę. Dzielna obrończyni ginących gatunków zwierząt w koszulce z logo „World Wide Fund for Nature” przemierza raz po raz klatkę schodową w poszukiwaniu zwolenników akcji „Uratuj Rysia”. Tu mi się pani podpisze, że się pani zgadza, żeby rysie z Estonii przyjechały do Polski, przeszły polonizację, nauczyły się języka i obyczajów, założyły swoje kółka różańcowe, zakochały się w polskich rysiach, wzięły ślub i miały małe rysiątka, abyśmy mogli ocalić nasze rysie, bo teraz ich mamy kilkadziesiąt plus Rysio z „Klanu”.

Drzwi zamykam. Odpalam wiadomości, fakty, wydarzenia. Przymrozy. Niepogodę. Zawiejki. Bear Grylls zasypia w otwartym brzuchu martwego wielbłąda. Po kolacji z garści termitów.

Bądź dziś moim pręgowanym dachowcem, moim psem wiernym, przyjdź do mnie zwierzątkiem bezpiecznym futerkowym, wełną królików angorskich podszyj dotyk, łaś się do mnie, w ucho mrucz. Kochanku z gatunku zagrożonego wyginięciem, foko kaspijska, syberyjski jesiotrze...




2 grudnia 2012

Czerwone Lakierki




Czerwone lakierki. Must have każdej sześciolatki. Stukające na kościelnej posadzce, kocich łbach przedszkolnego dziedzińca, grysowym dnie schodowej klatki.

W czasach za istotnych braków w uzębieniu, szczepień ochronnych bardzo bolesnych, zarania czytania, sylabizowania, pierwszych kroków tanecznych, pierwszych chomików, ptaszków, welonek, rowerków, wrotek, samochodzików na pedały, w czasach Gargamela, Koralgola, Bońka, czarno-białego pana w czarnych okularach z czarno-białego telewizora, na którego widok babcia zaczynała płakać, liczył się ten, kto miał lakierki. A jeśli miał czerwone, liczył się podwójnie, miał wartość szacowaną na miliony.

W takich lakierkach człowiek się robił od razu dorosły, nabierał na powadze i rozsądku, stawał się osobą o nieposzlakowanej opinii, mógł iść z marszu pracować w biurze za biurkiem, odbierać poważne telefony i notować w notatniku istotne słowa i cyferki.

Żeby mieć lakierki, trzeba było mieć w rodzinie Amerykę, trzeba było mieć Jackowo w dokumentach, ciocię władającą po angielsku, którą dawno temu za górami za lasami wywiózł za siódmy ocean samolot, w którym dostała na gorący posiłek hamburgera z frytkami i colę, nie mylić z polokoktą. Ciocia ta z Ameryki przysyłała paczki, a w paczkach... Lakierki !!!

Otóż nie miałam żadnej cioci w Ameryce. Żadna paczka nie przyszła do mnie, a w tej paczce nie przyszły żadne lakierki. Żadne czerwone, mieniące się w słońcu, stukające melodyjnie na podłożach wszelkiej treści. Pozostały mi jedynie makabryczne myśli, w których mordowałam po mszy niedzielnej Dorotkę (która miała ciocię w Ameryce) i z jej martwych dziecinnych stóp zdzierałam w akcie bestialstwa czerwone lakierki, by zaraz potem, stukając znacząco, odejść bez słowa.

Dziś w mojej szafie stoją czerwone lakierki. Ich czerwień jest głęboka jak stygnąca krew, jak wytrawne toskańskie chianti. Gdybym je włożyła sześcioletnia, jednym ruchem wkroczyłabym w dorosłość. Trzydziestoletnia myślę: gdyby można było, ściągając je jednym ruchem, wrócić...

P.S. A Dorotka przeżyła, została pielęgniarką, jest wykonawczynią szczepień ochronnych bardzo bolesnych.