Opuszczam
Kraków i wracam do lasu. Do puszczy sosnowej, szpilkowej, kłującej.
O
poranku jak mój daleki przodek, którego nie ma na rodzinnych
fotografiach, walczę o ogień. Otwieram okno kotłowni na świerki
srebrne, złoto milczące, czy trzy drzewa to już las? Podwórkiem
przebiega szablo-zębny dachowiec z sąsiedztwa.
Ubieramy
się podwójnie. Nocą podstępnie przyszła zima, na szybach
okiennych zostawiła ponownie swoje malarskie portfolio, kolejny rok
nie chcą jej przyjąć do ASP.
W
lesie mimo światła zlatują się ponure myśli. Podcięte odrastają
korzenie, pamięć jak zacięta płyta wraca do minionych zadrapań,
zakrzepłych żali, wyblakłych sińców, kłótni niedokończonych,
rękoczynów przerwanych w pół zdania, w pół do czwartku. Z
leśnego runa podnosi się i pełznie do stóp bluszcz trujący.
Miarka się przebrała, wyciągamy pistolety. Ołowiane padają
samogłoski, partykuły i wykrzykniki.
Ile
pięter ma las? Na parterze, w runie leśnym są ofiary. Ktoś
traktorem przejechał jeża. Ja tam leżę, i ty tam leżysz, czekamy
na karetkę reanimacyjną.