26 października 2011

Dreszcze


Tydzień ciągnie się jak brazylijska telenowela. I tak samo jak jej tysiąc pięćsetny odcinek wywołuje mdłości.

Utknęłam pomiędzy żeberkami kaloryfera a poniedziałkiem. Kątem pomieszkują we mnie obawy. Moje ciało jest świątynią dreszczy. Torem wyścigowym kolejnych uderzeń serca i oddechów.

To zabawne, że świat się nadal kręci. Spóźniają się polskie pociągi. Jamniki zapadają w trawę. Niechciane ulotki lądują w skrzynkach.

Ja tylko jestem naocznym świadkiem burzy w prywatnym mikrokosmosie. Nie powiem o niej mojej sąsiadce, pani Wisi. Nie zadzwonię do telewizji. I się nie pomodlę.

Powiem tylko tobie, jak wrócisz z pracy.

25 października 2011

Spadające Gwiazdy


Oglądam czasem szczęście z bliska. Jego łagodne rysy i piegi w kolorze tęczy. To dla mnie spełnia się życzenie z pomocą spadającej gwiazdy, złotej rybki welonki i Dzwoneczka.

W obliczu szczęścia można się przejrzeć jak w lustrze. Podziwiać blask swoich oczu, głębię wykopanych przez uśmiech dołeczków w policzkach. Pełnia szczęścia trwa jednak krótko jak życie bożonarodzeniowej choinki. Po chwili w chmurach w głowie zalęgają się kolejne życzenia, kolejne gwiazdy czekają na polecenie opuszczenia firmamentu. Większość czasu to chwile na skraju szczęścia. Przystanki na drodze do.

Stoję na przystanku. Chciałabym znów oglądać szczęście z bliska. Jego łagodne rysy i piegi w kolorze tęczy.

18 października 2011

Spacer


Ola ma sześć lat. Jej najlepszym przyjacielem jest miś z pluszu. Często patrzy w jego szklane oczy schowane w sierści jak w oczy żywego stworzenia. Miś jest z Olą na złe i dobre. Do snu układa łapę w sąsiedztwie jej oddechu.

Ola nie lubi swojego pokoju. Nie ma w nim niczego różowego poza oczkiem w jej pierścionku. Ze ścian jak dżdżownice po deszczu wystają rurki z tlenem. Ola zna jego drapiący smak w gardle, dali jej go kiedyś do reanimacji (to bardzo dziwne słowo), choć wolałaby raczej zjeść mordoklejkę. Mordoklejki są niestety zakazane. I cukierki z pianki. I misie z galaretki.

Trasy spacerowej Oli nie okrywa kojący cień drzew. Pod niebem nie dyndają kasztany i pierzaste baranki chmur. Na spacer Olę wiezie winda. Jej spojrzenie o kolorze bławatków w metalowym brzuchu temperatury październikowego przymrozku. Po spacerze Ola jest zmęczona, choć nie przeszła ani jednego kroku. Leży w łóżku. Sierść jej najlepszego przyjaciela niezgrabnie udaje włosy na jej od dawna łysej głowie.

Ola ma sześć lat. Przekraczając próg jej pokoju, wolałabym mieć przy sobie czarodziejską różdżkę zamiast stetoskopu.

9 października 2011

Rosół

 

W niedzielę miasto spowalnia. Po chłodnej płycie rynku w towarzystwie mokasynów przechadzają się lakierowane szpilki. W powietrzu unoszą się frędzle szalików, rozpuszczone włosy i merdające psie ogonki.

Niedzielny rosół jest gorący. Patrzy z talerza swoimi małymi oczkami i zaparowuje okulary. Jedzą go wszyscy, każdy przy swoim stoliku, ze swoim własnym menu przemyśleń w zanadrzu głowy. Starsza pani w perłach próbuje przypomnieć sobie, czy wyłączyła żelazko, myśl ta jak natrętna mucha burzy jej filharmonię smaków. Pan w buraczkowej kamizelce przegryza zasmażanymi buraczkami strapienia minionego tygodnia.

Łyżka kąpie się w rosole razem z poćwiartowaną marchewką. Stół jest drewniany i pachnie ścierką. Zgodnie z powszechną tendencją tonę w posępnych myślach. Łowisz mnie z nich jednym spojrzeniem.

Rosół najlepiej smakuje we dwoje.

3 października 2011

Burza


Zwykle pod sufitem naszego M2 świeci słońce. Uruchamia się je jednym pstryknięciem palców. Powietrze łagodnie przepływa z kuchni do przedpokoju, nie przekraczając siły pięciu Beaufortów. Panuje lato. Filiżanki nie dostają gęsiej skórki. Nie szczękają zębami grzebienie.

Czasem tylko nieproszona od zachodu nadciąga chmura. W jej obecności szarzeją nam spojrzenia i  łzawią szyby w oknach. Spełzają kolory z tapet. Nie rumienią się jabłka, bledną moje policzki. Koce chowają się po kątach i nie ma co na siebie włożyć.

Pada wtedy grad i słowa ciężkie jak z ołowiu, od których można paść trupem. Zostajemy ranni i, kiedy wydaje się, że nic gorszego nie może nas już spotkać, nastaje grobowa cisza. Słowa barykadują się za zamkniętymi ustami zbyt głupie do wypowiedzenia.

Cisza trwa całą wieczność. Po pięciu minutach przychodzisz z włosami mokrymi od deszczu. Pstrykasz palcami.