Wisię,
pomimo siedmiomilowych podskoków, którymi przemierzała raz po raz
przekątne osiedlowego światka, przed czasem dopadł listopad. Na
cztery pary swetrów musiała o poranku założyć piątą. W drodze
po krzyżówkę wpadła w sidła babiego lata, a potem do kałuży z
szarym niebem w środku. Krzyżówkę mieli tylko pięćdziesiątkę,
może do jutra wystarczy.
Wisia
mieszkała na czwartym piętrze w garsonierze, bez balkonu, z dwoma
paprotkami. Była raczej konserwatywna, od sześćdziesięciu lat
nosiła tę samą fryzurę i chętnie głosowała na prawicę. Była
też sentymentalna, w czasie Teleexpressu zwykła się zapominać i
głaskać swojego świętej pamięci psa. Azor był mieszanką
wybuchową jamnika i mieszańca nie wiadomo kogo z kim, zginął
tragicznie goniąc motorynkę. Było to zimą osiemdziesiątego
pierwszego, w stanie wojennym, za marzeń o meblościance. Marzenia
spełniły się poprzedzone pielgrzymką autokorową do Częstochowy za sprawą Matki Boskiej. W meblościance Wisia
trzymała swoje wszystkie wspomnienia, pamiątkę I Komunii Świętej,
zdjęcie ojca w mundurze, matki w średnim wieku i siostry w Nowym
Jorku.
Z
porannego spaceru przyniosła babie lato na beretce i krzyżówki,
dzięki którym pamiętała co się od czego zaczyna, jak długo trwa
i czym się kończy. Rozebrała buty, podciągnęła wełniane
skarpety i zapadła w fotel. W mieszkaniu panowała cisza. Cisza była
królową każdego wypełniającego pokój fragmentu przestrzeni.
Była pod dywanem, za firanką, obijała się o błony bębenkowe
środkowego ucha. Mieszkała w czajniku, mieszkała w lodówce, w
puszce z martwymi sardynkami.
W tej
zupełnej ciszy Wisia słuchała swojego żołądka. Żołądek
falował w nadbrzuszu, zwijał się w kłębek albo rozkładał
miękko pod skórą. W klatce piersiowej słyszała w sobie serce
krztuszące się przypływającą z daleka krwią. W skarpetkach z
owczej wełny szeleściły palce. W rowkach kory mózgowej goniły
się myśli. W pokoju poza ciszą była ona, Wisia i jej
osiemdziesiecioletnie ciało, które nie robiło hałasu, było
dyskretne, nie zwracało uwagi. Nigdy niczyjej.
Oko
Wisi utoczyło dużą łzę, która ułamek sekundy mieniła się w
powietrzu jak drogocenny kryształek, by zaraz potem upaść w dekolt
pani na okładce „Jolki”. Otarła rękawem czwartego swetra oko i
otwarła na pierwszej krzyżówce. Poziomo: „Gałęzi wrzask”. Odłożyła krzyżówkę. Za oknem na wietrze
wrzeszczały gałęzie.
* * *
Nazajutrz
wstała jak zwykle o siódmej. Słyszałam, bo za ścianą malowałam
sobie oczy. Ubrała kilka swetrów, kalosze, zęby i wyszła. Poszła
do przychodni, do okienka, do kolejki. W kolejce robiła na drutach
ósmy metr szalika. W powietrzu fruwały razem z opasłymi muchami
różne mądre słowa. Przepuklina, hemoroidy, żylaki, borelioza.
Pachniało brzydko z ust. Spod pachy. Spod napletka.
- Z
czym pani czeka ? - zapytała siedząca obok kobieta ustami
spoczywającymi na podnóżku potrójnego podbródka - ja mam
hipercholestoremię, nadczynność tarczycy, hiperstymulację
przysadki mózgowej, powiększenie lewej komory serca, nadreaktywność
oskrzeli, hepatomegalię. Wszystkiego wszędzie za dużo. Gdzie się
mi to wszystko mieści ?
Wisia
być może wiedziała, miała pewne przypuszczenia. W tej pani dużo
się mogło pomieścić, zajmowała dwa krzesła z nawiązką. Co
pięć sekund wyciągała z czarnej skajowej torebki słone paluszki
i, krusząc w promieniu dwóch metrów solą z kopalni Wieliczka,
chrupała wniebogłosy. Torebka była wielka jak worek ziemniaków,
było w niej zapewne pięć kilo paluszków słonych, dobrych na
hipernatremię i nadciśnienie.
-
Czekam z obawą – powiedziała niepewnie Wisia.
- A
czego się pani boi, każdy z nas kiedyś umrze. Te z „Lajkonika”
są najlepsze – to rzekłszy pani, która zajmowała dwa krzesła z
nawiązką umieściła w swoich ustach, w których na pewno miała za
dużo zębów i migdałków, pięć paluszków naraz i zaczęła
chrupać tak, że Wisię obleciały ciarki, gęsia skórka i
strach-ma-wielkie-oczy.
Toteż
wstała, zwinęła do torebki osiem metrów szalika i wyszła. W
sumie wcale nic jej nie było i mogła sobie śmiało pójść. Miała
tylko rozregulowany żołądek, szumy uszne, mroczki oczne, kołatania
nocne, mdłości poranne, kolki podwieczorne oraz północną
bezsenność. Lekarz dałby jej pewno następne tabletki, których by
nie mogła zażywać ze względu na skutki uboczne i interakcje. Z powietrzem, śliną, wilgocią. Coś
by się po nich naprawiło, a coś innego popsuło.
Wracając,
zaszła do „Ruchu”, gdzie siedząca zupełnie bez ruchu
sprzedawczyni sprzedała jej krzyżówkę. Krzyżówka pachniała
nowością i była jedną wielką niewiadomą, jedyną na jaką Wisię
było stać. Z tą krzyżówką wszystko się mogło jeszcze wydarzyć.
Zapłaciła i otwarła na pierwszej. Pionowo: „Wody w klozecie”. Zamknęła
i zniknęła w klatce. Minęłyśmy się na drugim piętrze.
W
nocy niespodziewanie przyszła zima. Niedorzeczna w połowie jesieni.
Wybieliła na plecach jesionki. Wisia wstała o siódmej jak zwykle.
Słyszałam, bo za ścianą piłam herbatę. Ubrała co tam miała
ubrać i wyszła. Przed klatką wpadła w zaspę śnieżną. Kupiła
bułkę z makiem w osiedlowej piekarni. Miała na sumieniu zaległą
krzyżówkę i zaległą wizytę u lekarza. Z całą pewnością szkodziła swojemu osiemdziesięcioletniemu ciału,
pozbawiając je dostępu do państwowej służby zdrowia.
Więc
poszła, poczekałam na swoją kolej i w gabinecie pachnącym płynem do dezynfekcji powiedziała wszystko jak na spowiedzi. Że pracowała w
hucie szkła. Robiła flakony. Że to nie do końca prawda, że szkło
się robi z piasku. Że były wtedy modne sukienki trzy czwarte. Że w dzieciństwie chorowała na
koklusz. Nigdy nie umiała dzielić pisemnie. Ojciec nie wrócił z
wojny. Brat stracił nogę na kolei. Wylała Wisła. I zanim się
obejrzała wszystkie koleżanki już miały mężów i dzieci. A ona
nie miała ani męża ani dzieci. Dopracowała do emerytury. Teraz w
miejscu zakładu jest siłownia. Przez szyby widać półnagie
kobiety, które się przeginają przed lustrami. Ciągle na rondzie
jest rozbity przystanek i nie ma jak usiąść. Tramwaj się spóźnia.
W krzyżówkach zadają głupie pytania.
A
lekarz siedział i myślał prawdopodobnie o kotlecie schabowym co mu
go żona smażyła na patelni na smalcu. I o tym, że musi
zatankować. Nie przepisał żadnego lekarstwa.
- Tego
się nie leczy – powiedział zza okularów.
Więc
Wisia się zapięła i wyszła. Chora nieuleczalnie. W drodze do domu
marzyła, żeby mieć Alzheimera, nic nie wiedzień, nie czuć i nie
pamiętać. Nie umieć odpowiedzieć na pytanie zadane przez
krzyżówkę. Zapomnieć psa. I nie czuć żalu z powodu listopada.
Wspięła
się do swojego mieszkania na ostatnim piętrze. Tuż za progiem
czekała na nią jej jedyna znajoma na złe i dobre. Cisza. A nocą
znów krzyczały gałęzie. Słyszałam, bo za ścianą piłam wino
czerwone we dwoje.