30 grudnia 2012

Puszcza




Opuszczam Kraków i wracam do lasu. Do puszczy sosnowej, szpilkowej, kłującej.

O poranku jak mój daleki przodek, którego nie ma na rodzinnych fotografiach, walczę o ogień. Otwieram okno kotłowni na świerki srebrne, złoto milczące, czy trzy drzewa to już las? Podwórkiem przebiega szablo-zębny dachowiec z sąsiedztwa.

Ubieramy się podwójnie. Nocą podstępnie przyszła zima, na szybach okiennych zostawiła ponownie swoje malarskie portfolio, kolejny rok nie chcą jej przyjąć do ASP.

W lesie mimo światła zlatują się ponure myśli. Podcięte odrastają korzenie, pamięć jak zacięta płyta wraca do minionych zadrapań, zakrzepłych żali, wyblakłych sińców, kłótni niedokończonych, rękoczynów przerwanych w pół zdania, w pół do czwartku. Z leśnego runa podnosi się i pełznie do stóp bluszcz trujący. Miarka się przebrała, wyciągamy pistolety. Ołowiane padają samogłoski, partykuły i wykrzykniki.

Ile pięter ma las? Na parterze, w runie leśnym są ofiary. Ktoś traktorem przejechał jeża. Ja tam leżę, i ty tam leżysz, czekamy na karetkę reanimacyjną.

27 grudnia 2012

Lekarstwo




To czym cię karmi, może być lekarstwem. Na czoło kojącym okładem z podszewki jego skóry. Proszkiem z kropek, którymi raptownie kończy zdanie. Kroplówką z płynów ustrojowych. Z wilgoci języka, łez przycupniętych w kąciku oka, stróżki krwi z opuszki skaleczonego serdecznego.

Może cię uleczyć fototerapią iskierek czających się w każdym jego spojrzeniu. Łagodnym cieniem rzęs. Spa w jeziorku pępka. Muzykoterapią uderzeń serca. Z jego płuc powietrzem, którym oddychasz. Miękkim kompresem z czerwieni warg. Albo zwyczajnie kładąc dłonie na twoim czole jak Kaszpirowski.

Możesz jednak zakrztusić się słodkim syropem jego pocałunków. Udusić się w nadmiarze jego oddechu. Ugotować się w temperaturze jego ciała. W jego ramionach bezpiecznych umrzeć z tęsknoty za niebezpieczeństwem.

Miłość może być lekarstwem i trucizną. Wszystko zależy od dawki.


12 grudnia 2012

Must Have




Szkoda, że święta są tylko w grudniu. Że wszystkie gwiazdki urwane niebu topnieją w cieple i nie można ich zachować na pamiątkę. Że złotka, że sreberka, że anielskie owłosienie, lukier, posypka brokatowa są raz, bez bisu.

To i owo w pierzastych chmurkach myśli mają napisane nad świeżo pozbawionymi odrostów głowami krakowianki w C.H. Bonarka City Center, gdzie właśnie kompletują swoje wymarzone święta. Renifery z barwionego filcu, świeczki-aniołki, świeczki-matki boskie, ciekawskie oczka lampek choinkowych, choinki jak największe, o jak najgęstszym oigleniu, bombki prawdziwe polskie ustnie dmuchane, christmas jumper must have i dużo dużo gwiazdek, to wszystko mają już w torebkach bezdennych.

Nie ukryje się za makijażem, za karminowymi ustami, za zasłoną podkręconych rzęs, za różem na policzkach, w giętkim kołyszącym się na obcasach ciele. Nie schowa się za zmarszczkami, za endoprotezą biodra, pod siwizną. Mała dziewczynka w każdej z nich.

Ona ma serce delikatne, podszyte aksamitem, mięknące jak za dotknięciem Cocolino pod wpływem widoku oferty świątecznych akcesoriów z oferty C.H. Bonarka, innych C.H., Galerii, Tesco, sklepików osiedlowych, kiosków, budek, bud, bud w których śmierdzi.

Ona jest też we mnie. Pomimo zaklinania się, przywoływania zdrowego rozsądku, grożenia palcem, setnego postanowienia poprawy. Kiedy za sklepową szybą widzę z pluszu, cukru, szkiełka, nitki, słomki, drewna, reniferka, bombkę, łańcuszek, całą tą biżuterię choinkową, wchodzę i mówię: „Poproszę wszystko”.  



11 grudnia 2012

Przypływ




Za progiem słyszę ocean. Ocean z koralikową rafą w środku, dziwnymi rybami i miniaturowymi końmi.

Jest przypływ. Przez szparę w drzwiach wejściowych podchodzi wilgoć. Napływają słone oceaniczne łzy. Te, które na co dzień zmywają makijaż kałamarnicom i czyszczą zęby rekinom.

Mam już zanurzone stopy. Już kąpię się cała. Od policzków po czterojamiste stworzenie zamknięte w klatce piersiowej klatki. Krwawy jamochłon z ogonem z aorty w krwawym oceanie osierdzia.

Załzawioną mam skórę wszechobecnym oceanem. Chłepcą wodę ręczniki, zmokłe łazienkowe kury. Gdybyś mnie szukał, jestem w łzawym oceanie, tuż za progiem. Przepłynę go kilka razy i zaraz wracam.

7 grudnia 2012

Obciążenie




Nie wiem, jak przeżyję kolejną ciążę. Poranne mdłości, wymioty, pełne, nie mieszczące się w żadnym staniku piersi, czekanie aż człowiek we mnie poruszy się jak w toni morskiej ubrana w łuskę ryba. Poruszy się, przestraszy po raz pierwszy, przeciągnie, dostanie czkawki.

Umrę po kolejnej wizycie u ginekologa, na której potwierdzi on obecność płodu posiadającego wymiary wskazujące wyraźnie na jego nieistnienie oraz mimo tego bicie jego serca z częstotliwością stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę. A potem rączki, nóżki, czterokomorowe serce, ciało modzelowate, nieprzemieszczona linia środkowa, ptaszek, chłopczyk o imieniu.

Wątpię, czy dam radę kolejny raz spojrzeć w zatopione w miękkiej pulchnej skórce niebieskie oczy za kratkami łóżeczka. Rączki jak serdelki w pościeli w krokodylki, wielorybki, kaczuszki, serduszka, babeczki różowe z lukrem słodyczy całej cukrowni. Rozmowy o wózkach z napędem na cztery koła, nocy bezsennej, rewolucji francuskiej w brzuszku.

Przeżywam jednak kolejną ciążę. Patrząc jak obok po cichu rośnie ktoś w nie moim brzuchu, nie umieram choć jestem martwa. W moim brzuchu nie ma miejsce na żadne cuda, tam się trawi obiad i produkuje żółć.  



5 grudnia 2012

Zwierzętarnia




Noc. W ciemności pod gwiazdami uginają się dachy. 

Kot z pierwszego piętra śni Whiskas, instynkt mordercy wybiło mu z głowy głaskanie. Sąsiad z dołu pali czterdziestego dziś papierosa, czterdziesty raz po kryjomu do uchylonego okna. Pies patrzy na niego z politowaniem czarnymi guzikami oczu wszytymi w kudłatą facjatę. Dzielna obrończyni ginących gatunków zwierząt w koszulce z logo „World Wide Fund for Nature” przemierza raz po raz klatkę schodową w poszukiwaniu zwolenników akcji „Uratuj Rysia”. Tu mi się pani podpisze, że się pani zgadza, żeby rysie z Estonii przyjechały do Polski, przeszły polonizację, nauczyły się języka i obyczajów, założyły swoje kółka różańcowe, zakochały się w polskich rysiach, wzięły ślub i miały małe rysiątka, abyśmy mogli ocalić nasze rysie, bo teraz ich mamy kilkadziesiąt plus Rysio z „Klanu”.

Drzwi zamykam. Odpalam wiadomości, fakty, wydarzenia. Przymrozy. Niepogodę. Zawiejki. Bear Grylls zasypia w otwartym brzuchu martwego wielbłąda. Po kolacji z garści termitów.

Bądź dziś moim pręgowanym dachowcem, moim psem wiernym, przyjdź do mnie zwierzątkiem bezpiecznym futerkowym, wełną królików angorskich podszyj dotyk, łaś się do mnie, w ucho mrucz. Kochanku z gatunku zagrożonego wyginięciem, foko kaspijska, syberyjski jesiotrze...




2 grudnia 2012

Czerwone Lakierki




Czerwone lakierki. Must have każdej sześciolatki. Stukające na kościelnej posadzce, kocich łbach przedszkolnego dziedzińca, grysowym dnie schodowej klatki.

W czasach za istotnych braków w uzębieniu, szczepień ochronnych bardzo bolesnych, zarania czytania, sylabizowania, pierwszych kroków tanecznych, pierwszych chomików, ptaszków, welonek, rowerków, wrotek, samochodzików na pedały, w czasach Gargamela, Koralgola, Bońka, czarno-białego pana w czarnych okularach z czarno-białego telewizora, na którego widok babcia zaczynała płakać, liczył się ten, kto miał lakierki. A jeśli miał czerwone, liczył się podwójnie, miał wartość szacowaną na miliony.

W takich lakierkach człowiek się robił od razu dorosły, nabierał na powadze i rozsądku, stawał się osobą o nieposzlakowanej opinii, mógł iść z marszu pracować w biurze za biurkiem, odbierać poważne telefony i notować w notatniku istotne słowa i cyferki.

Żeby mieć lakierki, trzeba było mieć w rodzinie Amerykę, trzeba było mieć Jackowo w dokumentach, ciocię władającą po angielsku, którą dawno temu za górami za lasami wywiózł za siódmy ocean samolot, w którym dostała na gorący posiłek hamburgera z frytkami i colę, nie mylić z polokoktą. Ciocia ta z Ameryki przysyłała paczki, a w paczkach... Lakierki !!!

Otóż nie miałam żadnej cioci w Ameryce. Żadna paczka nie przyszła do mnie, a w tej paczce nie przyszły żadne lakierki. Żadne czerwone, mieniące się w słońcu, stukające melodyjnie na podłożach wszelkiej treści. Pozostały mi jedynie makabryczne myśli, w których mordowałam po mszy niedzielnej Dorotkę (która miała ciocię w Ameryce) i z jej martwych dziecinnych stóp zdzierałam w akcie bestialstwa czerwone lakierki, by zaraz potem, stukając znacząco, odejść bez słowa.

Dziś w mojej szafie stoją czerwone lakierki. Ich czerwień jest głęboka jak stygnąca krew, jak wytrawne toskańskie chianti. Gdybym je włożyła sześcioletnia, jednym ruchem wkroczyłabym w dorosłość. Trzydziestoletnia myślę: gdyby można było, ściągając je jednym ruchem, wrócić...

P.S. A Dorotka przeżyła, została pielęgniarką, jest wykonawczynią szczepień ochronnych bardzo bolesnych.

29 listopada 2012

Walizka




Na sali leży w nocnej odzieży w owieczki. Oczy ma niebieskie zaryczane ze schodzącą henną w kolorze pierwotnie bardzo czarnym, a w efekcie końcowym spranego podkoszulka z wietnamskiego bazaru. Ma lat piętnaście, zęba jednego wyleczonego z próchnicy, poza tym zdrowa, choć zemdlała w autobusie jadąc na pierwszą lekcję przysposobienia obronnego. Mieli zakładać maski gazowe na komendę, z powodu omdlenia (szczęście w nieszczęściu, jak mawiał poeta) nie zdezelowała się jej fryzura na Kim Kardashian i puder jej się nie obluzował.

No to jej podpięli kabelki do serca i zapisali na papierze milimetrowym jaki jest w nim ból. Ból obrazuje wężyk falujący to w górę to w dół wesolutko. Pan doktor kardiolog, specjalista od spraw sercowych, trochę taki wysoki i trochę używający perfum z dolnej półki w Rossmanie powiedział, że zemdleć, zemdlić, zamydlić ludzka rzecz i żeby do neurologa. Neurolog wszystko wiedział jak na dłoni co w głowie piszczy. Osłonki mielinowe nie lubią wietrznej pogody, w dni słotne zbiera się im na bunty, na powstania listopadowe, wtedy człowiek się rozpłaszcza na dnie autobusu jak roztopiony terminator z drugiej części.

Wszystko wiedzieli, wszystko opisali w papierach, wbili pieczątki do legitymacji szkolnej i poszli do domu do dzieci do rosołu do kur do pościeli pachnącej pierwiosnkami. A ona została sama na sali w wieku lat piętnastu. Pod łóżkiem taką miała walizkę co jej mama kiedyś kupiła jak nie była bardzo pijana. W tej walizce różne kosmetyki do oczu, do paznokci, pod pachy. Oraz w osobnej przegródce zwyczajowy widok matki o twarzy w kolorze purpury, o oczach biegających po twarzy w te i nazad w poszukiwaniu punktu zaczepienia, jej ręce trzęsące się jak galaretka, smętna potrawa garmażeryjna, jej nogi pląsające bezładnie po pokoju w poszukiwaniu butelki całej opróżnionej, że może na dnie jest jeszcze choć z pół mililitra. Miała też w walizce wszystkie tabletki, które na łapu capu żarło gardło matki znerwicowane, schorowane na wszystkie psychozy świata, lęki nocne, dzienne doły jak stodoły. Oraz matczyne próby samobójcze, gazu odkręcania, podwieszania za kaloryfer, odcinania żył żyletką, nożem od chleba, łyżką do herbaty, duszenia firanką, obrożą zdjętą jamniczce, paskiem od zegarka. Dużo miejsca zajmowały w walizce też braki, braki o wielkich oczach, przepastne dziury, był brak ojca, brak babci, brak seksu do uprawiania z kimś kto kocha i nie błądzi.

Wcale tej walizki nie ujawniała nikomu. Nie otwierała jej przed pani ordynator wzrokiem, psychiatrologiem, psycholiczką ani socjomagistrem. Nie chciała mieć z tymi ludźmi żadnych wspólnych koneksji, punktów stycznych na płaszczyźnie. Chciała leżeć w łóżku, spokojnie liczyć owce na koszuli późnonocnej i doczekać szczęśliwie piątku.

Plany jednak pokrzyżowała matka doszczętnie pijana, wchodząc slalomem w spokojne życie oddziału, w policzone starannie kroplówki i papiery od akapitu. Z racji swego stanu wskazującego na spożycie była nastawiona do świata raczej mało przyjaźnie, powiedzmy sobie szczerze, nie była gołąbkiem pokoju, nie była joginem z Tybetu. Takich przekleństw nikt by wcześniej nie wymyślił, choćby myślał do późna, ani takiej mimiki twarzy, ani sztuk walki. Do wyjścia odprowadziła ją ochrona. Tym dotknięta do żywego, bo co to ma w ogóle znaczyć, wróciła do domu i na kolację zjadła garść różnokolorowych tabletek na złość wszystkim chcący tym samym zrobić.

Światło się pali. Leży. Nie śpi. Dzwonił brat z nowiną na dobranoc. Pod łóżkiem otwarta na oścież spoczywa walizka, na wierzchu wszystkie bebechy, wszystkie wymiociny, wszystkie ogryzki, niedopałki, resztki nieprzetrawione, nieopowiedziane. Leży jak na dłoni w koszuli nocnej bez biustonosza pod spodem. Zdemaskowana, z wypranymi morską wodą oczną rzęsami. I co że wszyscy wiedzą, skoro dalej nikt nie wie co powiedzieć. Po żadnej Hydroksyzynie, żadnym Nitrazepamie co go przyniosą pielęgniarki nie przyjdzie spokojny sen. Jutro po piętnastej opuści szpital, dźwigając jakby cięższy niż zwykle bagaż podręczny.


28 listopada 2012

Skyfall




James jest człowiekiem. Męczy się, kiedy robi pompki. W zagłębieniu pod prawym obojczykiem nosi bliznę, pamięć rany. W pierwszych ujęciach po długim jak telenowela pościgu tonie, zapada bezsilnie w świat morskiej syrenki, wstrzymuje oddech i liczy do dziesięciu w oczekiwaniu na koniec. W finałowej scenie w kąciku jego oka zbiera się, mieni w świetle, spływa policzkiem łza.

Czy to przystoi agentowi 007 ? Agentowi do zadań specjalnych. Z licencją na zabijanie. Bez łupieżu. Nieświeżego oddechu. Z wyłącznością na wszystkie kobiety wszechświata.

Przystoi. Krwawić, pocić się, mieć palpitacje serca. Dla równowagi ściga się z prędkością cząstek Higgsa. Potrafi zawisnąć nad przepaścią. Jest operatorem dźwigu. Skrada się bezszelestnie jak afrykański kot. Ma szczęście w kartach. Spojrzenie bazyliszka. Zabija z refleksem błyskawicy.

Staroświecki, ale współczesny. Mięśniak, ale gentelmen. Poważny, ale z poczuciem humoru. Profesjonalny, ale współczujący. W smokingu wartym fortunę, ale gotowy tarzać się w błocie.

Umówiłam się z nim w miniony poniedziałek. W kinie obszytym pluszem przy zgaszonym świetle z trzaskiem opadło niebo. Zostałam bez apelacji uwiedziona. Wróci nieprędko. Czekam z niecierpliwością.




27 listopada 2012

Operacja Plastyczna




Nożyczki zwyciężają papier. Wycinam owal twarzy, owal idealny fotoszopowy, naklejam. Oczy sobie zrobię ze spojrzeń celebrytów, tęczówki ciemnoniebieskie z iskierkami na dnie, na podszewce tęczówek. Nos będę miała smukliście pochylony, wytnę z gazety Brygidzie Bardot. A usta BrAngeliny. Wygładzam, przyrównuję do swej twarzy. Jeszcze w uszach kolczyki, ucinam Anji z Aparta klejnoty. Róż przekładam z twarzy Eltona Johna na własne policzki, facet się umie jak nikt pomalować.

Jeszcze tylko jakaś myśl pozłacana tandetnie w chmurce nad włosami Jennifer Aniston, w których mi bardzo do twarzy i jestem gotowa. Zrobię sobie zdjęcie i przypnę spinaczem do CV. Taki collage mojej twarzy. Mój naturalny wygląd. Mój taniec z gwiazdami.

Czasem jestem wydzieranką. Pod uśmiechniętymi ustami z papieru noszę grymas. Oczy są zwierciadłem duszy, więc niekiedy na zamknięte powieki naklejam czyjeś spojrzenie w ramce smoky-eye.

22 listopada 2012

Anatomia




Listopad. Stygnie skóra. Pierwsze przymrozki zawłaszczają ostatnie chwile z koszulką sam na sam. Z szaf jak północne duchy wychodzą płaszcze, jesionki i futra martwych karakułów podszyte poliestrem dla niepoznaki.

Listopadnia marznę w stopy i w dołek podsercowy. Pod palcami można tam wyczuć śliskie jak ryba, machające płetwami w zamostkowym akwarium, dławiące się krwią serce. Na prawo od niego wbudowany mam od chwili kiedy byłam kijanką supeł. Węzeł szotowy czy może bramszotowy albo kotwiczny nerwów. Mroczny splot słoneczny, który nigdy się nie rozluźnia, zawsze jest w stanie różnego stopnia napięcia. Czy słońce, czy deszcz. Czy koniec świata początek.

Zaburzoną mam anatomię. Jeśli kiedyś będą mi wszczepiać by-pass'y, odkryją pod skórą, pod żebrem prawym szóstym ciasno spleciony kłębek. Pytań bez odpowiedzi. Pod skalpelem ujawnią zbity motek wątpliwości, plątaninę znaków zapytania, niepewnostek, osobistych łamigłówek, rozrachunków, smutków, łez utoczonych z koniuszków rzęs, pamiątek upadków, wywrotek, połamanych nóg, paznokci, włosów.

Po skórą, pod żebrem prawym szóstym z gwarancją dożywotnią na obecność mam wmontowany gordyjski węzeł. Czasem trudno mi przez niego oddychać.

20 listopada 2012

Metro




Metro słania się między rozłożonymi nogami kolejnych stacji. Wsiadam w jego ciemne gardło, szklane jak dom dla rybek, duszne jak płuco palacza.

Jest ciasno. Pierwszy raz tych wszystkich ludzi widzę na oczy. Raptem się poznaliśmy, może dwie stacje temu, a już się przytulamy. Już tańczę, ocieram się o trójwymiarowe, potrójne, mające wszystko głęboko w tyle pośladki murzynki, która nic sobie z tego nie robi i jakby nigdy nic karmi frytkami swoje błyszczące w świetle jarzeniówek podniebienie. Hinduska w różowym sari kładzie mi dłoń na dłoni, z jej smukłych palców malowane henną liście prześlizgują się na moją skórę i opadają miękko w cień przedramion. Na czole mam jej bindi. Pod ścianą staruszek, na oko osiemdziesięcioletni, niby czyta gazetę niby nie żyje, ale jednak chyba bardziej czyta, bo mruga oczami co trzecią stację. Ma brzuch wielki jak arbuz, opięty koszulą z czasów zapewne zamierzchłej podstawówki. Stoję, prawie go nadeptując szpilką, waham się w rytm tętna na zbiorowej aorcie. Płynie przeze mnie krew tamtego młodego chłopaka, który zapewne myśli o swojej dziewczynie nago. Dziewczyna akurat ma łokieć wpasowany w moje piąte międzyżebrze, choć znamy się zaledwie od jednego tunelu. Ona trawi mój obiad, ja przełykam jej ślinę. W metrze przez kwadrans wszyscy jesteśmy jednym organizmem. Wspólne mamy serce, nerki, wyrzuty sumienia. Włazi na mnie gęsia skórka Japonki o ustach jakby z gumiżelków, ktoś czeka właśnie w domu, żeby je zjeść kilkakrotnie na kolację. W kącikach oczu mam takie zawijane krezki Bridget Bardot, które namalował sobie rano  chłopak stojący w przejściu. Panterka z jego bluzki wychodzi z rękawa i rzuca się ukradkiem na plecy pani w blond-tapirze.

Metro wysuwa się z kolejnej cipki tunelu. Otwierają się drzwi. Po kwadransie razem na powrót wychodzimy osobno.

11 listopada 2012

Ryba




Ma pan otóż wadliwe kowadełko. A tym samym młoteczek i strzemiączko dzieli przepaść wielkości, której wielkości nie sposób wytłumaczyć gołym okiem.

Jutro ułożymy pana w zielonych prześcieradłach w blasku fleszy sali operacyjnej. Będziemy na pana patrzyli przez mikroskop z bardzo bardzo bliska. I kiedy znajdziemy w panu pustkę po kowadełku, którą pan tak dotkliwie odczuwa, wypełnimy ją. Dopasujemy jakiś okruszek, paproszek, ociupinkę pańskiej kości skądinąd. Uformujemy ją precyzyjnie naszymi zgrabnymi paluszkami przypominającymi pasztetową.

Wszystko będzie działało jak należy, zobaczy pan. Jak pan zmartwychwstanie po zakręceniu Sewofluranu, będzie pan słyszał. Na nowo zaistnieją dla pana ptaki i ropuchy. W drzewach będzie pan jak dawniej rozpoznawał szum. I w wodzie. W deszczu.

Nie możemy dać jedynie gwarancji, że pan usłyszy tę kobietę, co będzie czekała pod blokiem operacyjnym, obgryzając paznokcie i wznosząc jezusmaria za pana zdrowie. W niej pan już w dawnych czasach za własnego słyszenia, już zdaje się w noc poślubną tyle odnajdywał głosu co w rybim gardle. Pan tylko patrzył, jak ona mówi, tylko patrzył, mimo sprawnego kowadełka.

Kobieta ta mieni się wijącym węgorzem, flądrą niemądrą, na brzeg wyrzuconą przez przypływ makrelą. Pod swetrem z angory, którego rękaw dziś na wizycie nerwowo zawijała po łokieć widziałam połyskliwą rybią łuskę.

5 listopada 2012

Rana




Gdy nad bananów skrzywioną prostotą kształtu zachwycasz się w Realu. I patrzysz takim wzrokiem z masła na wyroby cukiernicze sercokształtne i różowe skarpetki w pattern z motylkami. Gdy pani ze stoiska mięsnego, która odziana w zakrwawiony fartuch wygląda jakby gołą ręką całą w tipsach zamordowała przed pięcioma minutami stado zwierząt parzystokopytnych, jawi ci się piękną królewną za siedmioma górami i siedmioma rzekami. Gdy, idąc osiedlem, zaglądasz do Totolotka, a tam pan sprzedający nietrafione szóstki, mimo wąsa, mimo talii nie-do-ogarnięcia, mimo obecności sierści na plecach, wydaje ci się Don Juanem de Marco.

Gdy pani w kiosku wybaczasz tą minę. Kierowcy, że cię znowu prawie zamordował na przejściu. Księdzu wszystkie niezapowiedziane wizyty po kolędzie. Mamie wszystkie telefoniczne i on-line porady, tyrady, ciągnące się jak telenowela brazylijska.

Gdy pragniesz tylko muzyki słuchawkami płynącej małżowiną uszną do aorty. I w tym mieście polskich królów, w którym stężenie smogu, dymu z pieców koksowniczych, spalin, wydalin koni mechanicznych jest największe w kosmosie, stojąc na Moście Grunwaldzkim, czujesz zapach konwalii, a sam most, myślisz sobie, normalnie jest jak nowojorski Brooklyn Bridge.

Jeśli tak jest właśnie, to z całą pewnością jesteś ciężko ranny. Za Polo-Marketem zaczaił się na ciebie taki goły, loczkowaty, z łukiem i cellulitem, o twarzy dziecka. Napiął cięciwę i odleciał na gęsich skrzydłach. Strzała z jego łuku tkwi w twoim sercu.

30 października 2012

Z Życia Wisi zza Ściany






Wisię, pomimo siedmiomilowych podskoków, którymi przemierzała raz po raz przekątne osiedlowego światka, przed czasem dopadł listopad. Na cztery pary swetrów musiała o poranku założyć piątą. W drodze po krzyżówkę wpadła w sidła babiego lata, a potem do kałuży z szarym niebem w środku. Krzyżówkę mieli tylko pięćdziesiątkę, może do jutra wystarczy.

Wisia mieszkała na czwartym piętrze w garsonierze, bez balkonu, z dwoma paprotkami. Była raczej konserwatywna, od sześćdziesięciu lat nosiła tę samą fryzurę i chętnie głosowała na prawicę. Była też sentymentalna, w czasie Teleexpressu zwykła się zapominać i głaskać swojego świętej pamięci psa. Azor był mieszanką wybuchową jamnika i mieszańca nie wiadomo kogo z kim, zginął tragicznie goniąc motorynkę. Było to zimą osiemdziesiątego pierwszego, w stanie wojennym, za marzeń o meblościance. Marzenia spełniły się poprzedzone pielgrzymką autokorową do Częstochowy za sprawą Matki Boskiej. W meblościance Wisia trzymała swoje wszystkie wspomnienia, pamiątkę I Komunii Świętej, zdjęcie ojca w mundurze, matki w średnim wieku i siostry w Nowym Jorku.

Z porannego spaceru przyniosła babie lato na beretce i krzyżówki, dzięki którym pamiętała co się od czego zaczyna, jak długo trwa i czym się kończy. Rozebrała buty, podciągnęła wełniane skarpety i zapadła w fotel. W mieszkaniu panowała cisza. Cisza była królową każdego wypełniającego pokój fragmentu przestrzeni. Była pod dywanem, za firanką, obijała się o błony bębenkowe środkowego ucha. Mieszkała w czajniku, mieszkała w lodówce, w puszce z martwymi sardynkami.

W tej zupełnej ciszy Wisia słuchała swojego żołądka. Żołądek falował w nadbrzuszu, zwijał się w kłębek albo rozkładał miękko pod skórą. W klatce piersiowej słyszała w sobie serce krztuszące się przypływającą z daleka krwią. W skarpetkach z owczej wełny szeleściły palce. W rowkach kory mózgowej goniły się myśli. W pokoju poza ciszą była ona, Wisia i jej osiemdziesiecioletnie ciało, które nie robiło hałasu, było dyskretne, nie zwracało uwagi. Nigdy niczyjej.

Oko Wisi utoczyło dużą łzę, która ułamek sekundy mieniła się w powietrzu jak drogocenny kryształek, by zaraz potem upaść w dekolt pani na okładce „Jolki”. Otarła rękawem czwartego swetra oko i otwarła na pierwszej krzyżówce. Poziomo: „Gałęzi wrzask”. Odłożyła krzyżówkę. Za oknem na wietrze wrzeszczały gałęzie. 

 *  *  *

Nazajutrz wstała jak zwykle o siódmej. Słyszałam, bo za ścianą malowałam sobie oczy. Ubrała kilka swetrów, kalosze, zęby i wyszła. Poszła do przychodni, do okienka, do kolejki. W kolejce robiła na drutach ósmy metr szalika. W powietrzu fruwały razem z opasłymi muchami różne mądre słowa. Przepuklina, hemoroidy, żylaki, borelioza. Pachniało brzydko z ust. Spod pachy. Spod napletka.

- Z czym pani czeka ? - zapytała siedząca obok kobieta ustami spoczywającymi na podnóżku potrójnego podbródka - ja mam hipercholestoremię, nadczynność tarczycy, hiperstymulację przysadki mózgowej, powiększenie lewej komory serca, nadreaktywność oskrzeli, hepatomegalię. Wszystkiego wszędzie za dużo. Gdzie się mi to wszystko mieści ?

Wisia być może wiedziała, miała pewne przypuszczenia. W tej pani dużo się mogło pomieścić, zajmowała dwa krzesła z nawiązką. Co pięć sekund wyciągała z czarnej skajowej torebki słone paluszki i, krusząc w promieniu dwóch metrów solą z kopalni Wieliczka, chrupała wniebogłosy. Torebka była wielka jak worek ziemniaków, było w niej zapewne pięć kilo paluszków słonych, dobrych na hipernatremię i nadciśnienie.

- Czekam z obawą – powiedziała niepewnie Wisia.
- A czego się pani boi, każdy z nas kiedyś umrze. Te z „Lajkonika” są najlepsze – to rzekłszy pani, która zajmowała dwa krzesła z nawiązką umieściła w swoich ustach, w których na pewno miała za dużo zębów i migdałków, pięć paluszków naraz i zaczęła chrupać tak, że Wisię obleciały ciarki, gęsia skórka i strach-ma-wielkie-oczy.

Toteż wstała, zwinęła do torebki osiem metrów szalika i wyszła. W sumie wcale nic jej nie było i mogła sobie śmiało pójść. Miała tylko rozregulowany żołądek, szumy uszne, mroczki oczne, kołatania nocne, mdłości poranne, kolki podwieczorne oraz północną bezsenność. Lekarz dałby jej pewno następne tabletki, których by nie mogła zażywać ze względu na skutki uboczne i interakcje. Z powietrzem, śliną, wilgocią. Coś by się po nich naprawiło, a coś innego popsuło.

Wracając, zaszła do „Ruchu”, gdzie siedząca zupełnie bez ruchu sprzedawczyni sprzedała jej krzyżówkę. Krzyżówka pachniała nowością i była jedną wielką niewiadomą, jedyną na jaką Wisię było stać. Z tą krzyżówką wszystko się mogło jeszcze wydarzyć. Zapłaciła i otwarła na pierwszej. Pionowo: „Wody w klozecie”. Zamknęła i zniknęła w klatce. Minęłyśmy się na drugim piętrze.

*  *  *

W nocy niespodziewanie przyszła zima. Niedorzeczna w połowie jesieni. Wybieliła na plecach jesionki. Wisia wstała o siódmej jak zwykle. Słyszałam, bo za ścianą piłam herbatę. Ubrała co tam miała ubrać  i wyszła. Przed klatką wpadła w zaspę śnieżną. Kupiła bułkę z makiem w osiedlowej piekarni. Miała na sumieniu zaległą krzyżówkę i zaległą wizytę u lekarza. Z całą pewnością szkodziła swojemu osiemdziesięcioletniemu ciału, pozbawiając je dostępu do państwowej służby zdrowia.

Więc poszła, poczekałam na swoją kolej i w gabinecie pachnącym płynem do dezynfekcji powiedziała wszystko jak na spowiedzi. Że pracowała w hucie szkła. Robiła flakony. Że to nie do końca prawda, że szkło się robi z piasku. Że były wtedy modne sukienki trzy czwarte. Że w dzieciństwie chorowała na koklusz. Nigdy nie umiała dzielić pisemnie. Ojciec nie wrócił z wojny. Brat stracił nogę na kolei. Wylała Wisła. I zanim się obejrzała wszystkie koleżanki już miały mężów i dzieci. A ona nie miała ani męża ani dzieci. Dopracowała do emerytury. Teraz w miejscu zakładu jest siłownia. Przez szyby widać półnagie kobiety, które się przeginają przed lustrami. Ciągle na rondzie jest rozbity przystanek i nie ma jak usiąść. Tramwaj się spóźnia. W krzyżówkach zadają głupie pytania.

A lekarz siedział i myślał prawdopodobnie o kotlecie schabowym co mu go żona smażyła na patelni na smalcu. I o tym, że musi zatankować. Nie przepisał żadnego lekarstwa.
- Tego się nie leczy – powiedział zza okularów.

Więc Wisia się zapięła i wyszła. Chora nieuleczalnie. W drodze do domu marzyła, żeby mieć Alzheimera, nic nie wiedzień, nie czuć i nie pamiętać. Nie umieć odpowiedzieć na pytanie zadane przez krzyżówkę. Zapomnieć psa. I nie czuć żalu z powodu listopada.

Wspięła się do swojego mieszkania na ostatnim piętrze. Tuż za progiem czekała na nią jej jedyna znajoma na złe i dobre. Cisza. A nocą znów krzyczały gałęzie. Słyszałam, bo za ścianą piłam wino czerwone we dwoje.

25 października 2012

Kto




Kto mnie poczyta do snu. Kto w poduszkach utopiony na dobranoc pomyśli moje myśli. Kto szepnie mój szept. Kto mnie pozna złożoną z literek, literówek, literatek słowosoku, słowotoku. Czy się ktoś pokusi o poznanie mnie w gąszczu samogłosek, w sukience całej złożonej ze zdań złożonych wielokrotnie, zdań krętych jak schody w dół korytarza. Kto zgłębi zagłębienia moje, moje zakamarki, skrytki na zapiski, notatki, obserwatki, przemyślunki, przywidzenia.

Otóż nie jestem taka przezroczysta na jaką wyglądam. Przejrzenie mnie zajmuje czas z racji podwójnych den, wielokropności mego charakteru po mamusi i tatusiu, zapytań, wątpliwości, wielu kropek, które się gnieżdżą we mnie, w ścianie żołądka, w soku z trzustki, ilekroć sobie zadaję pytanie.

Odpowiadam, opowiadam słowami o widzianych krajobrazkach. Kolory zastępuję wydzieranką z alfabetu. Czy ktoś by ze mną chciał rozmawiać w moim języku polskim. Ja szczerze wątpię, więc rzadko wychodzę z siebie.

24 października 2012

Zmiana Czasu





Czas jest krótki jak mini-spódniczka. Sięga jedynie do szesnastej. O szesnastej wraz z ekspedientkami z Polo-Marketu słońce kończy swoją zmianę. Odprowadza do tramwaju panią ze stoiska ze słodyczami i odjeżdża ku zachodowi tramwajem numer osiemnaście.

Mieszkanie topi się w mroku. W koc jak we Freddy'ego Krueger'a wstępuje życie, wyłazi nastroszony z szafy i łasi się do skóry. Od szesnastej mieszkamy w łóżku przytuleni tak jakby świat się miał jutro skończyć. Jakby na Dwójce leciało właśnie ostatnie w dziejach ludzkości wydanie Teleexpressu, a tuż po nim ostatnia reklama nie do przegapienia. Jakby Elżbietę Jaworowicz mieli ściągnąć z anteny. Jakby warany z Komodo ostatni raz występowały na żywo w National Geographic. I Morgan Freeman w kosmosie.

Jak mnie po śmierci zapytają, co w życiu lubiłam najbardziej, powiem, że leżeć z Tobą w łóżku.


21 października 2012

Cracow by Night




Osiedle Podwawelskie powoli zasypia. Ostatni raz ziewnął niegroźnie ogniem smok podwawelski. Na kolację zjadł baranka chmur, którego strącił z błękitu nieba jednym machnięciem łapy. Zasypiają nieudomowione koty i bezdomni. Bloki błyskają złowieszczo ślepiami okien.

Za ścianą dużego pokoju pani Wisia postępuje zapewne zgodnie z zasadą: Gdy chcesz odpocząć, siądź na krzesełku, zrób coś na drutach lub na szydełku.

W kuchni T. sam ze sobą prowadzi dyskusję na wysokim poziomie. Pod sufitem wraz z ćmami fruwają akta, górnolotne myśli, sporadycznie przekleństwa.

Ja siedzę w pokoju. Palcami pląsam niezgrabnie po klawiaturze komputera.


20 października 2012

19 października 2012

Sukienki




Piątek. Miasto czeka, aż zgaśnie podniebna żarówka, pod którą wszystko jest jasne. Oczywiste są kolory i kształty. Oczywiste są zamiary.

W ciemnych szafach bez ruchu drzemią sukienki. Nie błyskają cekinowymi oczkami, nie powlekają napiętych w przyciasnych stanikach piersi. Za kilka godzin przyjmą ciepło temperatury ciała, zatańczą mokre spoconą, rozżarzoną skórą. Po godzinie Kopciuszka rozpierzchną się każda w swoją stronę. W tango. W objęcia.

W zamian za dotyk gwałtowny jak grom z jasnego nieba w damskich toaletach sukienki opadną na podłogę, dadzą się zdeptać, pozwolą przez długie kwadranse być ścierką.

Jutro znowu zawisną w szafach. Nikomu nie powiedzą, co widziały ich oczy z cekinów.

18 października 2012

Wieści


Telefon dziś przynosi złe wieści. Z drugiego końca Polski nadaje kobieta. Głos odwiedza kolejne stacje przekaźnikowe, na moment staje się falą, fala przypływa chłodno pod mój próg. Ubieram kurtkę zimową, szron obejmuje słuchawkę telefonu. W głębi Polski, słyszę, arktyczny front pozamrażał wszystkie łzy w kanalikach. Łzy wyschły i nie chcą kapać. Serce wyczerpało limity pracy na najwyższych obrotach. Jest zwichnięte, w opatrunku gipsowym, na wyciągu, na intensywnej terapii pod kroplówką.

Słucham historii miłosnej, która przechodzi do historii.

Tamten mężczyzna jest mi już nieznany, mówi głos w słuchawce. Wczoraj byłam jego żoną. Wczoraj, jak to już dawno było, jakby nigdy. Melodramat wyszedł z telewizora, dalsze odcinki kręcą w naszym pokoju. Jestem u siebie, a nie poznaję mebli, szafa jest taka obca. Ja tu tylko gram w tej marnej sztuce o moim życiu. Gram ostatnie skrzypce. Literki końcowych napisów. Opada kurtyna, choć nie chcę się jeszcze żegnać. Jeszcze miałam zaplanowane tyle pocałunków. A on nic nie mówi, nie ma przygotowanej żadnej ciętej riposty na bis, wyczerpały mu się widocznie. Idę do garderoby zmyć sobie oczy płaczem.

Złe wieści jak sieci pajęcze oplatają szczelnie telefon. Światłowodami może płynąć ciemność.



17 października 2012

Burgund




W sezonie jesień-zima rządzi burgund. Na rozgrzanej płycie rynku roi się od ubrań w kolorze Shiraz. Na drabinach obcasów biegną w bliżej sobie tylko znanym kierunku brunetki, rude, złotowłoski. Dalekie za okularową kurtyną unoszą arteriami rynku swoje wady, zalety, sekrety.

Kim są, kiedy wracają do domu, ściągają bransoletki, kolczyki, uśmiechy z porcelany, treski, jedwabne rzęsy, czerwień z warg, rumieńce z policzków. Kiedy zstępują z drabiny obcasów. Wracają na ziemię z dalekiego kosmosu. Ściągają głowę z chmur. Lakier z paznokci. Szkła z tęczówek oczu.

W burgundzie mi do twarzy. Wkładam wysokie obcasy. Wędruję w tłumie w kolorze Shiraz. Tusz do rzęs w kolorze czarnym tuszuje moje rzęsy, retuszuje niedoskonałości. Mijamy się, falujemy z głowami w chmurach, wysoko, tuż pod nieboskłonem z ptasich skrzydeł.

W domu powracam. John Mayer śpiewa „Slow dancing in a burning room”. Tańczę wolno pod powiekami bez retuszu. Pod sto piętnastkę wracają dwie studentki. Za drzwiami przestają udawać koleżanki, ściągają burgundowe spodnie i biorą się za ręce. Pani Wisia za ścianą zakłada bordowe pantofle i zażywa coś na rozstrojony żołądek, myśląc że to może nastroi ją pozytywnie. Ktoś pije czerwone wino dużymi zachłannymi łykami. Dochodzi piętnasta.


16 października 2012

Midnight in Paris

 
Od drzwi robisz mi zdjęcia migawkami oczu. Powleka mnie skóra. Na wierzchu są moje wszystkie skrytki, moje wszystkie ukradki. Korytarze dla stróżek potu. Krzyżówka lędźwi. Rozstaje łopatek.

Masz mnie na dłoni. Leżę w siatce twoich palców. Tych samych, z których zlizuję słodycz powietrza, gorycz przelotnych rozstań, smak słony zmęczenia, którym się ze mną dzielisz.

Nie potrzebuję Paryża, gwiazd z nieba, hokus-pokus. Wystarczy mi zdjęcie, które robisz od progu niebieską migawką oczu. Oraz to, że nie wstydzisz się przy mnie rozebrać. Z ubrań i zasłon.


15 października 2012

Ubrania




 
Na spacerze kąpię się w słońcu. Poddaję buty torturom, kalecząc obcasy o krawędzie fantazyjnie rozpadającego się chodnika. Jest poniedziałek piętnastego, dzień po tym, jak Felix Baumgartner epicko skoczył z kosmosu.

Przechodząc ulicą Krakowską, patrzę na kobiety za szybami witryn sklepowych. W krainie tanich czarów przywdziewają zmechacone swetry nie do twarzy. Od urodzenia królewny, od dawna w stałym związku z bezrobotnym koneserem alkoholi świata, na którego trzeba uważać, żeby mu czasem korona z głowy nie spadła. Szary podkreśla idealnie podkrążone oczy, pajączki na grzbiecie nosa i ból w sercu.

Około Mostu Piłsudskiego przystaję i witam się z ulubioną koleżanką jesieni, Melancholią. Opadają klony, siwieje trawa, jamniki chodzą w swetrach. W krzakach nad Wilgą dwie nastolatki w ogóle nie boją się śmierci, piją piwo, palą papierosy, żują gumy i śmieją się histerycznie. Całe są w paski, kropki i tęcze. Całe są ze śmiechu, białych zębów i migdałków.

W domu jestem chwilę po hejnale. Na obiad kupiłam kurę, zamieniam ją w posiłek w piekarniku w doborowym towarzystwie marchwi. W wirtualnym świecie córka naszego ministra proponuje zakupić na jesień futerko, bialutkie ze sztucznej foki, do niego koniecznie czarne spodnie ze skóry sztucznego węża. Tak ubranym można chodzić po ulicy, popijając kawę w eko-kubku z papieru z prawdziwego drzewa. Odczepia się wtedy ponoć od człowieka ulubiona koleżanka jesieni.

Ubieram się w koc. Ten sam, którym przykrywam kogoś do popołudniowej drzemki.






3 września 2012

Jaskółki


 

Śpisz. Z tobą twoje słowa w kolejce do wypowiedzenia i włosy nad czołem zbyt krótkie, by nazwać je grzywką.

Mam chwilę dla siebie. Chwila trwa. Chwila daje mi się cała w prezencie. W tej chwili jaskółki latają tak nisko, że w czasie wieszania prania na balkonie wpadają w otwarte garście. Wieszam pranie. Zmywam z talerzy zapach obiadu ściereczką z mikrofibry.

Ta chwila jest niewykorzystana. Korzyści nie umiem już czerpać bez ciebie.

Śpisz. Z tobą ja odbita w lusterkach oczu, zamknięta w sercu.

16 czerwca 2012

Sobota





Będąc młodą lekarką, skazana jestem na dyżurowanie w soboty. W tę sobotę niebo jest idealnie błękitne. Idealne fruwają na nim jaskółki i jakby podrasowane w photoshopie motyle-cytrynki. Tak, dziś zapewne cały świat zewnętrzny, daleki od wirusa Rota, ostrego zapalenia krtani i septycznej gorączki brodzi w trawie. Trawa ściele się dywanem pod bosymi stopami, a gardła o prawidłowych migdałkach bez nalotów powlekane są raz po raz chłodną cytrynową wodą z bąbelkami.

W dyżurce panuje klimat równikowy. Dyrekcja od blisko dekady nie godzi się na zamontowanie klimatyzatora ze względu na oszczędności. Trzeba oszczędnie wydawać zaoszczędzone oszczędności, gdyż w przyszłym roku może ich zabraknąć, wtedy trzeba będzie oszczędzać jeszcze bardziej. Stąd wersalka, w której wraz z wykrochmaloną pościelą mieszka pamięć towarzysza Gierka, kolejek po ocet i karotenowego sera niewprawnie udającego goudę. Stąd lodówka, która chłodzi napadowo, kto wie, może niemiarowość pracy można by uregulować jedną porządną defibrylacją, podejdę obok na kardiologię, może ktoś się podejmie.

Na korytarzu pani Bożenka myje podłogę ósmy raz od rana, choć nikt nią nie chodzi. Wszystkie dzieci mają chorobę Schőnleina-Henocha i zakaz chodzenia. Wodę też się oszczędza i wymienia w wiaderku raz na dobę.

Pielęgniarki wachlują się chustą chirurgiczną. Z kropelkami potu na czołach i czerwonymi policzkami wyglądają jakby właśnie wróciły z sauny. Popijają zupę z talerzy przez co w pokoju zabiegowym unosi się zapach młodych buraczków.

Będąc młodą lekarką, skazana jestem na dyżurowanie w soboty. W tę sobotę szpital jest pusty jakby z racji zagrożenia wybuchem bomby zażądzono natychmiastową ewakuację. Tu i ówdzie słychać tykanie zegara, urwany krzyk pulsoksymetru, lodówkę, która miała kaprys się włączyć. Temperatura dyżurki przenosi mnie w tropikalne klimaty. Układam się na wersalce, sprężyny wmontowują się w plecy, udawajmy że to muszelki, japonki, bursztynek, bursztynek, znalazłam go na plaży...