5 listopada 2012

Rana




Gdy nad bananów skrzywioną prostotą kształtu zachwycasz się w Realu. I patrzysz takim wzrokiem z masła na wyroby cukiernicze sercokształtne i różowe skarpetki w pattern z motylkami. Gdy pani ze stoiska mięsnego, która odziana w zakrwawiony fartuch wygląda jakby gołą ręką całą w tipsach zamordowała przed pięcioma minutami stado zwierząt parzystokopytnych, jawi ci się piękną królewną za siedmioma górami i siedmioma rzekami. Gdy, idąc osiedlem, zaglądasz do Totolotka, a tam pan sprzedający nietrafione szóstki, mimo wąsa, mimo talii nie-do-ogarnięcia, mimo obecności sierści na plecach, wydaje ci się Don Juanem de Marco.

Gdy pani w kiosku wybaczasz tą minę. Kierowcy, że cię znowu prawie zamordował na przejściu. Księdzu wszystkie niezapowiedziane wizyty po kolędzie. Mamie wszystkie telefoniczne i on-line porady, tyrady, ciągnące się jak telenowela brazylijska.

Gdy pragniesz tylko muzyki słuchawkami płynącej małżowiną uszną do aorty. I w tym mieście polskich królów, w którym stężenie smogu, dymu z pieców koksowniczych, spalin, wydalin koni mechanicznych jest największe w kosmosie, stojąc na Moście Grunwaldzkim, czujesz zapach konwalii, a sam most, myślisz sobie, normalnie jest jak nowojorski Brooklyn Bridge.

Jeśli tak jest właśnie, to z całą pewnością jesteś ciężko ranny. Za Polo-Marketem zaczaił się na ciebie taki goły, loczkowaty, z łukiem i cellulitem, o twarzy dziecka. Napiął cięciwę i odleciał na gęsich skrzydłach. Strzała z jego łuku tkwi w twoim sercu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz