Gdy
nad bananów skrzywioną prostotą kształtu zachwycasz się w Realu.
I patrzysz takim wzrokiem z masła na wyroby
cukiernicze sercokształtne i różowe skarpetki w pattern z
motylkami. Gdy pani ze stoiska mięsnego, która odziana w
zakrwawiony fartuch wygląda jakby gołą ręką całą w tipsach
zamordowała przed pięcioma minutami stado zwierząt
parzystokopytnych, jawi ci się piękną królewną za siedmioma
górami i siedmioma rzekami. Gdy, idąc osiedlem, zaglądasz do
Totolotka, a tam pan sprzedający nietrafione szóstki, mimo wąsa,
mimo talii nie-do-ogarnięcia, mimo obecności sierści na plecach,
wydaje ci się Don Juanem de Marco.
Gdy
pani w kiosku wybaczasz tą minę. Kierowcy, że cię znowu prawie
zamordował na przejściu. Księdzu wszystkie niezapowiedziane wizyty
po kolędzie. Mamie wszystkie telefoniczne i on-line porady, tyrady,
ciągnące się jak telenowela brazylijska.
Gdy
pragniesz tylko muzyki słuchawkami płynącej małżowiną
uszną do aorty. I w tym mieście polskich królów, w którym
stężenie smogu, dymu z pieców koksowniczych, spalin, wydalin koni
mechanicznych jest największe w kosmosie, stojąc na Moście
Grunwaldzkim, czujesz zapach konwalii, a sam most, myślisz sobie,
normalnie jest jak nowojorski Brooklyn Bridge.
Jeśli
tak jest właśnie, to z całą pewnością jesteś ciężko ranny.
Za Polo-Marketem zaczaił się na ciebie taki goły, loczkowaty, z
łukiem i cellulitem, o twarzy dziecka. Napiął cięciwę i odleciał na gęsich skrzydłach. Strzała z jego łuku tkwi w
twoim sercu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz