30 października 2012

Z Życia Wisi zza Ściany






Wisię, pomimo siedmiomilowych podskoków, którymi przemierzała raz po raz przekątne osiedlowego światka, przed czasem dopadł listopad. Na cztery pary swetrów musiała o poranku założyć piątą. W drodze po krzyżówkę wpadła w sidła babiego lata, a potem do kałuży z szarym niebem w środku. Krzyżówkę mieli tylko pięćdziesiątkę, może do jutra wystarczy.

Wisia mieszkała na czwartym piętrze w garsonierze, bez balkonu, z dwoma paprotkami. Była raczej konserwatywna, od sześćdziesięciu lat nosiła tę samą fryzurę i chętnie głosowała na prawicę. Była też sentymentalna, w czasie Teleexpressu zwykła się zapominać i głaskać swojego świętej pamięci psa. Azor był mieszanką wybuchową jamnika i mieszańca nie wiadomo kogo z kim, zginął tragicznie goniąc motorynkę. Było to zimą osiemdziesiątego pierwszego, w stanie wojennym, za marzeń o meblościance. Marzenia spełniły się poprzedzone pielgrzymką autokorową do Częstochowy za sprawą Matki Boskiej. W meblościance Wisia trzymała swoje wszystkie wspomnienia, pamiątkę I Komunii Świętej, zdjęcie ojca w mundurze, matki w średnim wieku i siostry w Nowym Jorku.

Z porannego spaceru przyniosła babie lato na beretce i krzyżówki, dzięki którym pamiętała co się od czego zaczyna, jak długo trwa i czym się kończy. Rozebrała buty, podciągnęła wełniane skarpety i zapadła w fotel. W mieszkaniu panowała cisza. Cisza była królową każdego wypełniającego pokój fragmentu przestrzeni. Była pod dywanem, za firanką, obijała się o błony bębenkowe środkowego ucha. Mieszkała w czajniku, mieszkała w lodówce, w puszce z martwymi sardynkami.

W tej zupełnej ciszy Wisia słuchała swojego żołądka. Żołądek falował w nadbrzuszu, zwijał się w kłębek albo rozkładał miękko pod skórą. W klatce piersiowej słyszała w sobie serce krztuszące się przypływającą z daleka krwią. W skarpetkach z owczej wełny szeleściły palce. W rowkach kory mózgowej goniły się myśli. W pokoju poza ciszą była ona, Wisia i jej osiemdziesiecioletnie ciało, które nie robiło hałasu, było dyskretne, nie zwracało uwagi. Nigdy niczyjej.

Oko Wisi utoczyło dużą łzę, która ułamek sekundy mieniła się w powietrzu jak drogocenny kryształek, by zaraz potem upaść w dekolt pani na okładce „Jolki”. Otarła rękawem czwartego swetra oko i otwarła na pierwszej krzyżówce. Poziomo: „Gałęzi wrzask”. Odłożyła krzyżówkę. Za oknem na wietrze wrzeszczały gałęzie. 

 *  *  *

Nazajutrz wstała jak zwykle o siódmej. Słyszałam, bo za ścianą malowałam sobie oczy. Ubrała kilka swetrów, kalosze, zęby i wyszła. Poszła do przychodni, do okienka, do kolejki. W kolejce robiła na drutach ósmy metr szalika. W powietrzu fruwały razem z opasłymi muchami różne mądre słowa. Przepuklina, hemoroidy, żylaki, borelioza. Pachniało brzydko z ust. Spod pachy. Spod napletka.

- Z czym pani czeka ? - zapytała siedząca obok kobieta ustami spoczywającymi na podnóżku potrójnego podbródka - ja mam hipercholestoremię, nadczynność tarczycy, hiperstymulację przysadki mózgowej, powiększenie lewej komory serca, nadreaktywność oskrzeli, hepatomegalię. Wszystkiego wszędzie za dużo. Gdzie się mi to wszystko mieści ?

Wisia być może wiedziała, miała pewne przypuszczenia. W tej pani dużo się mogło pomieścić, zajmowała dwa krzesła z nawiązką. Co pięć sekund wyciągała z czarnej skajowej torebki słone paluszki i, krusząc w promieniu dwóch metrów solą z kopalni Wieliczka, chrupała wniebogłosy. Torebka była wielka jak worek ziemniaków, było w niej zapewne pięć kilo paluszków słonych, dobrych na hipernatremię i nadciśnienie.

- Czekam z obawą – powiedziała niepewnie Wisia.
- A czego się pani boi, każdy z nas kiedyś umrze. Te z „Lajkonika” są najlepsze – to rzekłszy pani, która zajmowała dwa krzesła z nawiązką umieściła w swoich ustach, w których na pewno miała za dużo zębów i migdałków, pięć paluszków naraz i zaczęła chrupać tak, że Wisię obleciały ciarki, gęsia skórka i strach-ma-wielkie-oczy.

Toteż wstała, zwinęła do torebki osiem metrów szalika i wyszła. W sumie wcale nic jej nie było i mogła sobie śmiało pójść. Miała tylko rozregulowany żołądek, szumy uszne, mroczki oczne, kołatania nocne, mdłości poranne, kolki podwieczorne oraz północną bezsenność. Lekarz dałby jej pewno następne tabletki, których by nie mogła zażywać ze względu na skutki uboczne i interakcje. Z powietrzem, śliną, wilgocią. Coś by się po nich naprawiło, a coś innego popsuło.

Wracając, zaszła do „Ruchu”, gdzie siedząca zupełnie bez ruchu sprzedawczyni sprzedała jej krzyżówkę. Krzyżówka pachniała nowością i była jedną wielką niewiadomą, jedyną na jaką Wisię było stać. Z tą krzyżówką wszystko się mogło jeszcze wydarzyć. Zapłaciła i otwarła na pierwszej. Pionowo: „Wody w klozecie”. Zamknęła i zniknęła w klatce. Minęłyśmy się na drugim piętrze.

*  *  *

W nocy niespodziewanie przyszła zima. Niedorzeczna w połowie jesieni. Wybieliła na plecach jesionki. Wisia wstała o siódmej jak zwykle. Słyszałam, bo za ścianą piłam herbatę. Ubrała co tam miała ubrać  i wyszła. Przed klatką wpadła w zaspę śnieżną. Kupiła bułkę z makiem w osiedlowej piekarni. Miała na sumieniu zaległą krzyżówkę i zaległą wizytę u lekarza. Z całą pewnością szkodziła swojemu osiemdziesięcioletniemu ciału, pozbawiając je dostępu do państwowej służby zdrowia.

Więc poszła, poczekałam na swoją kolej i w gabinecie pachnącym płynem do dezynfekcji powiedziała wszystko jak na spowiedzi. Że pracowała w hucie szkła. Robiła flakony. Że to nie do końca prawda, że szkło się robi z piasku. Że były wtedy modne sukienki trzy czwarte. Że w dzieciństwie chorowała na koklusz. Nigdy nie umiała dzielić pisemnie. Ojciec nie wrócił z wojny. Brat stracił nogę na kolei. Wylała Wisła. I zanim się obejrzała wszystkie koleżanki już miały mężów i dzieci. A ona nie miała ani męża ani dzieci. Dopracowała do emerytury. Teraz w miejscu zakładu jest siłownia. Przez szyby widać półnagie kobiety, które się przeginają przed lustrami. Ciągle na rondzie jest rozbity przystanek i nie ma jak usiąść. Tramwaj się spóźnia. W krzyżówkach zadają głupie pytania.

A lekarz siedział i myślał prawdopodobnie o kotlecie schabowym co mu go żona smażyła na patelni na smalcu. I o tym, że musi zatankować. Nie przepisał żadnego lekarstwa.
- Tego się nie leczy – powiedział zza okularów.

Więc Wisia się zapięła i wyszła. Chora nieuleczalnie. W drodze do domu marzyła, żeby mieć Alzheimera, nic nie wiedzień, nie czuć i nie pamiętać. Nie umieć odpowiedzieć na pytanie zadane przez krzyżówkę. Zapomnieć psa. I nie czuć żalu z powodu listopada.

Wspięła się do swojego mieszkania na ostatnim piętrze. Tuż za progiem czekała na nią jej jedyna znajoma na złe i dobre. Cisza. A nocą znów krzyczały gałęzie. Słyszałam, bo za ścianą piłam wino czerwone we dwoje.

25 października 2012

Kto




Kto mnie poczyta do snu. Kto w poduszkach utopiony na dobranoc pomyśli moje myśli. Kto szepnie mój szept. Kto mnie pozna złożoną z literek, literówek, literatek słowosoku, słowotoku. Czy się ktoś pokusi o poznanie mnie w gąszczu samogłosek, w sukience całej złożonej ze zdań złożonych wielokrotnie, zdań krętych jak schody w dół korytarza. Kto zgłębi zagłębienia moje, moje zakamarki, skrytki na zapiski, notatki, obserwatki, przemyślunki, przywidzenia.

Otóż nie jestem taka przezroczysta na jaką wyglądam. Przejrzenie mnie zajmuje czas z racji podwójnych den, wielokropności mego charakteru po mamusi i tatusiu, zapytań, wątpliwości, wielu kropek, które się gnieżdżą we mnie, w ścianie żołądka, w soku z trzustki, ilekroć sobie zadaję pytanie.

Odpowiadam, opowiadam słowami o widzianych krajobrazkach. Kolory zastępuję wydzieranką z alfabetu. Czy ktoś by ze mną chciał rozmawiać w moim języku polskim. Ja szczerze wątpię, więc rzadko wychodzę z siebie.

24 października 2012

Zmiana Czasu





Czas jest krótki jak mini-spódniczka. Sięga jedynie do szesnastej. O szesnastej wraz z ekspedientkami z Polo-Marketu słońce kończy swoją zmianę. Odprowadza do tramwaju panią ze stoiska ze słodyczami i odjeżdża ku zachodowi tramwajem numer osiemnaście.

Mieszkanie topi się w mroku. W koc jak we Freddy'ego Krueger'a wstępuje życie, wyłazi nastroszony z szafy i łasi się do skóry. Od szesnastej mieszkamy w łóżku przytuleni tak jakby świat się miał jutro skończyć. Jakby na Dwójce leciało właśnie ostatnie w dziejach ludzkości wydanie Teleexpressu, a tuż po nim ostatnia reklama nie do przegapienia. Jakby Elżbietę Jaworowicz mieli ściągnąć z anteny. Jakby warany z Komodo ostatni raz występowały na żywo w National Geographic. I Morgan Freeman w kosmosie.

Jak mnie po śmierci zapytają, co w życiu lubiłam najbardziej, powiem, że leżeć z Tobą w łóżku.


21 października 2012

Cracow by Night




Osiedle Podwawelskie powoli zasypia. Ostatni raz ziewnął niegroźnie ogniem smok podwawelski. Na kolację zjadł baranka chmur, którego strącił z błękitu nieba jednym machnięciem łapy. Zasypiają nieudomowione koty i bezdomni. Bloki błyskają złowieszczo ślepiami okien.

Za ścianą dużego pokoju pani Wisia postępuje zapewne zgodnie z zasadą: Gdy chcesz odpocząć, siądź na krzesełku, zrób coś na drutach lub na szydełku.

W kuchni T. sam ze sobą prowadzi dyskusję na wysokim poziomie. Pod sufitem wraz z ćmami fruwają akta, górnolotne myśli, sporadycznie przekleństwa.

Ja siedzę w pokoju. Palcami pląsam niezgrabnie po klawiaturze komputera.


20 października 2012

19 października 2012

Sukienki




Piątek. Miasto czeka, aż zgaśnie podniebna żarówka, pod którą wszystko jest jasne. Oczywiste są kolory i kształty. Oczywiste są zamiary.

W ciemnych szafach bez ruchu drzemią sukienki. Nie błyskają cekinowymi oczkami, nie powlekają napiętych w przyciasnych stanikach piersi. Za kilka godzin przyjmą ciepło temperatury ciała, zatańczą mokre spoconą, rozżarzoną skórą. Po godzinie Kopciuszka rozpierzchną się każda w swoją stronę. W tango. W objęcia.

W zamian za dotyk gwałtowny jak grom z jasnego nieba w damskich toaletach sukienki opadną na podłogę, dadzą się zdeptać, pozwolą przez długie kwadranse być ścierką.

Jutro znowu zawisną w szafach. Nikomu nie powiedzą, co widziały ich oczy z cekinów.

18 października 2012

Wieści


Telefon dziś przynosi złe wieści. Z drugiego końca Polski nadaje kobieta. Głos odwiedza kolejne stacje przekaźnikowe, na moment staje się falą, fala przypływa chłodno pod mój próg. Ubieram kurtkę zimową, szron obejmuje słuchawkę telefonu. W głębi Polski, słyszę, arktyczny front pozamrażał wszystkie łzy w kanalikach. Łzy wyschły i nie chcą kapać. Serce wyczerpało limity pracy na najwyższych obrotach. Jest zwichnięte, w opatrunku gipsowym, na wyciągu, na intensywnej terapii pod kroplówką.

Słucham historii miłosnej, która przechodzi do historii.

Tamten mężczyzna jest mi już nieznany, mówi głos w słuchawce. Wczoraj byłam jego żoną. Wczoraj, jak to już dawno było, jakby nigdy. Melodramat wyszedł z telewizora, dalsze odcinki kręcą w naszym pokoju. Jestem u siebie, a nie poznaję mebli, szafa jest taka obca. Ja tu tylko gram w tej marnej sztuce o moim życiu. Gram ostatnie skrzypce. Literki końcowych napisów. Opada kurtyna, choć nie chcę się jeszcze żegnać. Jeszcze miałam zaplanowane tyle pocałunków. A on nic nie mówi, nie ma przygotowanej żadnej ciętej riposty na bis, wyczerpały mu się widocznie. Idę do garderoby zmyć sobie oczy płaczem.

Złe wieści jak sieci pajęcze oplatają szczelnie telefon. Światłowodami może płynąć ciemność.



17 października 2012

Burgund




W sezonie jesień-zima rządzi burgund. Na rozgrzanej płycie rynku roi się od ubrań w kolorze Shiraz. Na drabinach obcasów biegną w bliżej sobie tylko znanym kierunku brunetki, rude, złotowłoski. Dalekie za okularową kurtyną unoszą arteriami rynku swoje wady, zalety, sekrety.

Kim są, kiedy wracają do domu, ściągają bransoletki, kolczyki, uśmiechy z porcelany, treski, jedwabne rzęsy, czerwień z warg, rumieńce z policzków. Kiedy zstępują z drabiny obcasów. Wracają na ziemię z dalekiego kosmosu. Ściągają głowę z chmur. Lakier z paznokci. Szkła z tęczówek oczu.

W burgundzie mi do twarzy. Wkładam wysokie obcasy. Wędruję w tłumie w kolorze Shiraz. Tusz do rzęs w kolorze czarnym tuszuje moje rzęsy, retuszuje niedoskonałości. Mijamy się, falujemy z głowami w chmurach, wysoko, tuż pod nieboskłonem z ptasich skrzydeł.

W domu powracam. John Mayer śpiewa „Slow dancing in a burning room”. Tańczę wolno pod powiekami bez retuszu. Pod sto piętnastkę wracają dwie studentki. Za drzwiami przestają udawać koleżanki, ściągają burgundowe spodnie i biorą się za ręce. Pani Wisia za ścianą zakłada bordowe pantofle i zażywa coś na rozstrojony żołądek, myśląc że to może nastroi ją pozytywnie. Ktoś pije czerwone wino dużymi zachłannymi łykami. Dochodzi piętnasta.


16 października 2012

Midnight in Paris

 
Od drzwi robisz mi zdjęcia migawkami oczu. Powleka mnie skóra. Na wierzchu są moje wszystkie skrytki, moje wszystkie ukradki. Korytarze dla stróżek potu. Krzyżówka lędźwi. Rozstaje łopatek.

Masz mnie na dłoni. Leżę w siatce twoich palców. Tych samych, z których zlizuję słodycz powietrza, gorycz przelotnych rozstań, smak słony zmęczenia, którym się ze mną dzielisz.

Nie potrzebuję Paryża, gwiazd z nieba, hokus-pokus. Wystarczy mi zdjęcie, które robisz od progu niebieską migawką oczu. Oraz to, że nie wstydzisz się przy mnie rozebrać. Z ubrań i zasłon.


15 października 2012

Ubrania




 
Na spacerze kąpię się w słońcu. Poddaję buty torturom, kalecząc obcasy o krawędzie fantazyjnie rozpadającego się chodnika. Jest poniedziałek piętnastego, dzień po tym, jak Felix Baumgartner epicko skoczył z kosmosu.

Przechodząc ulicą Krakowską, patrzę na kobiety za szybami witryn sklepowych. W krainie tanich czarów przywdziewają zmechacone swetry nie do twarzy. Od urodzenia królewny, od dawna w stałym związku z bezrobotnym koneserem alkoholi świata, na którego trzeba uważać, żeby mu czasem korona z głowy nie spadła. Szary podkreśla idealnie podkrążone oczy, pajączki na grzbiecie nosa i ból w sercu.

Około Mostu Piłsudskiego przystaję i witam się z ulubioną koleżanką jesieni, Melancholią. Opadają klony, siwieje trawa, jamniki chodzą w swetrach. W krzakach nad Wilgą dwie nastolatki w ogóle nie boją się śmierci, piją piwo, palą papierosy, żują gumy i śmieją się histerycznie. Całe są w paski, kropki i tęcze. Całe są ze śmiechu, białych zębów i migdałków.

W domu jestem chwilę po hejnale. Na obiad kupiłam kurę, zamieniam ją w posiłek w piekarniku w doborowym towarzystwie marchwi. W wirtualnym świecie córka naszego ministra proponuje zakupić na jesień futerko, bialutkie ze sztucznej foki, do niego koniecznie czarne spodnie ze skóry sztucznego węża. Tak ubranym można chodzić po ulicy, popijając kawę w eko-kubku z papieru z prawdziwego drzewa. Odczepia się wtedy ponoć od człowieka ulubiona koleżanka jesieni.

Ubieram się w koc. Ten sam, którym przykrywam kogoś do popołudniowej drzemki.