Na
spacerze kąpię się w słońcu. Poddaję buty torturom, kalecząc
obcasy o krawędzie fantazyjnie rozpadającego się chodnika. Jest
poniedziałek piętnastego, dzień po tym, jak Felix Baumgartner
epicko skoczył z kosmosu.
Przechodząc
ulicą Krakowską, patrzę na kobiety za szybami witryn sklepowych. W
krainie tanich czarów przywdziewają zmechacone swetry nie do
twarzy. Od urodzenia królewny, od dawna w stałym związku z
bezrobotnym koneserem alkoholi świata, na którego trzeba uważać,
żeby mu czasem korona z głowy nie spadła. Szary podkreśla
idealnie podkrążone oczy, pajączki na grzbiecie nosa i ból w
sercu.
Około
Mostu Piłsudskiego przystaję i witam się z ulubioną koleżanką
jesieni, Melancholią. Opadają klony, siwieje trawa, jamniki chodzą
w swetrach. W krzakach nad Wilgą dwie nastolatki w ogóle nie boją
się śmierci, piją piwo, palą papierosy, żują gumy i śmieją
się histerycznie. Całe są w paski, kropki i tęcze. Całe są ze
śmiechu, białych zębów i migdałków.
W domu
jestem chwilę po hejnale. Na obiad kupiłam kurę, zamieniam ją w
posiłek w piekarniku w doborowym towarzystwie marchwi. W wirtualnym
świecie córka naszego ministra proponuje zakupić na jesień
futerko, bialutkie ze sztucznej foki, do niego koniecznie czarne
spodnie ze skóry sztucznego węża. Tak ubranym można chodzić po
ulicy, popijając kawę w eko-kubku z papieru z prawdziwego drzewa.
Odczepia się wtedy ponoć od człowieka ulubiona koleżanka jesieni.
Ubieram
się w koc. Ten sam, którym przykrywam kogoś do popołudniowej
drzemki.
lubię spokój tych postów. spokój, lekką ironię i narrację spostrzegawczego narratora. Grę słów, niebanalne opisy całkiem przyziemnych rzeczy, ciepło, którym kończysz.
OdpowiedzUsuń