Wnosząc
dwudziestopięciokilowy worek wylewki betonowej na czwarte piętro,
szczerze współczuję Pudzianowi. Moje dłonie na skórzanej
powłoczce noszą ślady wszelkich odcieni farb ściennych ze
szczególnym uwzględnieniem koloru poduszkowego różu i arktycznej
bieli w wersji mat. Potrafię już własnoręcznie rozmieszać
szpachlę, przygładzić gładź, pomalować ścianę, rurkę tudzież
wszelkie bez- barwie oraz udźwignąć naraz trzydzieści kilo,
wywiercić dziurę w ścianie i ścianę uzbrojoną w żelbetonowe
zbrojenie pociąć. Na kawałki. Po prostu. Boszem. Boże, po jakiemu
ja mówię…
Od
dwóch tygodni mieszkam na placu budowy chlubnie nazywanym już w
myślach własnym domostwem. Ze spokojem jogina przeżyłam etap
gołych ścian gładkich jak Karkonosze. Gruzu pod stopami, w
szklankach z herbatą zamiast cytryny, w paście do zębów i
pomiędzy zębami. Panów Staszków zbrojnych w łomy, diamentowe
wiertła i bieliznę wielokrotnego użytku. Mojego własnego męża z
gipsową posypką we włosach i rzęsami zdobnymi w kropelki
zastygłej farby koloru sraczkowatego (najbliżej mu było odcieniem
do położonych na ścianach klatki schodowej wieki temu lamperii
nieco zdemolowanych w czasie wymieniania drzwi wejściowych przez
panów Staszków).
Już
niedługo-
powtarzam sobie, popijając gruz ze szklanki z gorącą wodą. Już
niedługo dowiem się, jaki kolor mają przysypane zamiecią szpachli
tynkarskiej płytki w przedpokoju. Już niedługo wejdę do wanny i
wyjdę z niej w przyszłym tygodniu w ramach rekompensaty za pośpiech
w codziennej kąpieli. Pomacham na pożegnanie panom wszystkim
Staszkom, ich przezabawnym żartom i bieliźnie wielokrotnego użytku.
Ubiorę się jak człowiek, może nawet jak kobieta i będę sobie
nic nie robić. Pod kołdrą, w kąpieli, w oknie, na balkonie, w
mężowych objęciach.
Tymczasem,
popijając resztki gruzu ze szklanki, idę zaparzyć kolejną mocną-
zasypywaną- niesłodzoną kawę kolejnemu panu Staszkowi.