25 lipca 2008

Randez Vous





O świcie w pośpiechu budzi się miasto. Przecierają zaspane oczy wysokie damskie szpilki i, stukając, wychodzą na ulice. Gołębie prostują zastane we śnie skrzydła i odwiedzają znajome okienne parapety. Budzą się śmieciarki. Samochody dostawcze pełne bułek na śniadanie. Tramwaje w sennych zajezdniach. Listonosze, ulotkarze, panie z poczty. W zamkach klucze. Na ulicach kroki.

O świcie budzi mnie miasto. Znam na pamięć wszystkie wydawane przez nie odgłosy. Tupnięcia nogą. Trzaśnięcia drzwiami. Zgrzytliwe pomruki silników.

Dochodzi dziewiąta. Ubieram się w pośpiechu. W koszulkę i rumieniec na twarzy. Jak lady in love. Wychodzę na spotkanie z tym, którego nie oddałabym za skarby świata.  Wiecznie majaczącym w gorączce, wiecznie spieszącym się, hałaśliwym, niedomytym, ale jedynym w swoim rodzaju. Moim miastem.     
 

23 lipca 2008

Mała Czarna Rozpacz




Czasem przejmuje mnie na kilka kwadransów mała czarna rozpacz. Przyniesiona podmuchami zmiennego jak nastrój nastolatki wiatru. Piegowata kroplami rzęsistego deszczu. Przyciasna jak mikroskopijnych rozmiarów ubrania z witryn sklepowych, których nigdy nie uda mi się włożyć.

Mała czarna rozpacz ma naturę kociąt. Pojawia się znienacka, nagłym susem spod łóżka, wnętrza szafy, ciemnego dna szuflady. Dogania i zamyka w sobie na cztery wzmocnione płaskownikami spusty.

Nosi wiele imion, twarzy i sukienek. Zakrada się szeptem. Wstępuje w ciało jak duch w medium. Zlizuje z ust malinową czerwień uśmiechu, wyrywa kolorowe skrzydełka motylom zamieszkującym zwykle w sąsiedztwie żołądka, wtrąca ołowiane pomiędzy lekkie myśli.

Widziałam ją wczoraj w oczach pani z mięsnego, w spojrzeniu listonosza i w nieruchomych ślepiach smętnie ziejącego ogniem wawelskiego smoka. Małą czarną rozpacz.



21 lipca 2008

Dmuchawiec




Masz mnie na wyciągnięcie ręki. Na długość giętkich palców. Na zręczne skinienie, przywołujące uniesienie podbródka.

Pod bluzką dane ci na własność noszę miękkie welwetowe piersi, skórę znaczoną twoimi odciskami palców i serce na twój widok ciągle osiągające tętno maratończyka.

W ciszy pościeli oddaję ci więznący w gardle krzyk, temperaturę ciała, pod głowę dłoń.

W zamian noszę odlotowe trampki. Tuż po wyjściu z bloku unoszę się lekko w powietrze. Jak postacie z reklam Red Bulla, dmuchawce, latawce, wiatr…


17 lipca 2008

Renowacja




Wnosząc dwudziestopięciokilowy worek wylewki betonowej na czwarte piętro, szczerze współczuję Pudzianowi. Moje dłonie na skórzanej powłoczce noszą ślady wszelkich odcieni farb ściennych ze szczególnym uwzględnieniem koloru poduszkowego różu i arktycznej bieli w wersji mat. Potrafię już własnoręcznie rozmieszać szpachlę, przygładzić gładź, pomalować ścianę, rurkę tudzież wszelkie bez- barwie oraz udźwignąć naraz trzydzieści kilo, wywiercić dziurę w ścianie i ścianę uzbrojoną w żelbetonowe zbrojenie pociąć. Na kawałki. Po prostu. Boszem. Boże, po jakiemu ja mówię…

Od dwóch tygodni mieszkam na placu budowy chlubnie nazywanym już w myślach własnym domostwem. Ze spokojem jogina przeżyłam etap gołych ścian gładkich jak Karkonosze. Gruzu pod stopami, w szklankach z herbatą zamiast cytryny, w paście do zębów i pomiędzy zębami. Panów Staszków zbrojnych w łomy, diamentowe wiertła i bieliznę wielokrotnego użytku. Mojego własnego męża z gipsową posypką we włosach i  rzęsami zdobnymi w kropelki zastygłej farby koloru sraczkowatego (najbliżej mu było odcieniem do położonych na ścianach klatki schodowej wieki temu lamperii nieco zdemolowanych w czasie wymieniania drzwi wejściowych przez panów Staszków).

Już niedługo- powtarzam sobie, popijając gruz ze szklanki z gorącą wodą. Już niedługo dowiem się, jaki kolor mają przysypane zamiecią szpachli tynkarskiej płytki w przedpokoju. Już niedługo wejdę do wanny i wyjdę z niej w przyszłym tygodniu w ramach rekompensaty za pośpiech w codziennej kąpieli. Pomacham na pożegnanie panom wszystkim Staszkom, ich przezabawnym żartom i bieliźnie wielokrotnego użytku. Ubiorę się jak człowiek, może nawet jak kobieta i będę sobie nic nie robić. Pod kołdrą, w kąpieli, w oknie, na balkonie, w mężowych objęciach.

Tymczasem, popijając resztki gruzu ze szklanki, idę zaparzyć kolejną mocną- zasypywaną- niesłodzoną kawę kolejnemu panu Staszkowi.


1 lipca 2008

Niepamięć Wsteczna




Dopiero od wczoraj zauważam lato. Ciemną zieleń liści oglądanych od podszewki z perspektywy spaceru. Spacery dla mnie wynaleziono wczoraj o w pół do północy. Zapamiętana w zapamiętywaniu chorobowych symptomów, dawek leków i groźnych powikłań zapomniałam o bożym świecie.

Dopiero od wczoraj zauważam ciebie. Twoje dalekie tęsknoty, zachcenia i zachcianki. Powleczone kolorami pompowanych helem baloników. Lekkie i rozpustne, sięgające nieba, jeśli tylko na chwilę spuścić je z oczu.

Dopiero od wczoraj zauważam siebie. Zapomniałam o trudnych rozmowach. Dziennej wspinaczce wysokogórskiej porozumienia. Alchemicznej sztuce łagodzenia konfliktów. O trudnej umiejętności wysłuchiwania zdań do końca. Przebywanie w towarzystwie książek stępiło we mnie instynkty łagodnego balsamu, który przyłożony koi rany nie tylko ciała.

Żyłam z dala od prawdziwego świata, aż do wczoraj. Zapamiętana w zapamiętywaniu etiologii chorób, patogenezy objawów i działań ubocznych leków zapomniałam ciebie. Zapomniałam twoje słowa wypowiadane w pośpiechu. Dłonie błądzące w powietrzu w rytm perorowania. Pragnienia lęgnące się w głowie z intensywnością kwitnienia o panującej porze roku.

Mój początek lata rozpoczął się kłótnią z całym światem. Zapamiętana w zapamiętywaniu czynników ryzyka chorób, inwazyjnych metod ich leczenia i wyników badań laboratoryjnych zapomniałam o nim.

Mój świat nosi męskie imię, japonki w kolorze trawy i jest na mnie śmiertelnie obrażony.