Czasem
przejmuje mnie na kilka kwadransów mała czarna rozpacz.
Przyniesiona podmuchami zmiennego jak nastrój nastolatki wiatru.
Piegowata kroplami rzęsistego deszczu. Przyciasna jak
mikroskopijnych rozmiarów ubrania z witryn sklepowych, których
nigdy nie uda mi się włożyć.
Mała
czarna rozpacz ma naturę kociąt. Pojawia się znienacka, nagłym
susem spod łóżka, wnętrza szafy, ciemnego dna szuflady. Dogania i
zamyka w sobie na cztery wzmocnione płaskownikami spusty.
Nosi
wiele imion, twarzy i sukienek. Zakrada się szeptem. Wstępuje w
ciało jak duch w medium. Zlizuje z ust malinową czerwień uśmiechu,
wyrywa kolorowe skrzydełka motylom zamieszkującym zwykle w
sąsiedztwie żołądka, wtrąca ołowiane pomiędzy lekkie myśli.
Widziałam
ją wczoraj w oczach pani z mięsnego, w spojrzeniu listonosza i w
nieruchomych ślepiach smętnie ziejącego ogniem wawelskiego smoka.
Małą czarną rozpacz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz