Pod
choinką jak co roku jak grzyby po deszczu wyrosły nagle prezenty.
Nasze spełnione marzenia przewiązane wstążeczką. Dla dziadka
mikstura z wyciągiem z wątroby dorsza atlantyckiego. Dla taty
rozmowy z pewnym reżyserem, zaprzysięgłym nowojorczykiem i
klarnecistą, którego filmy w przyjemny sposób notorycznie
przejmują władzę nad moim czasem. Dla T. sto pięćdziesiąta
szósta koszula, żeby miał nareszcie co na siebie włożyć. Dla
brata uroczy dresik na pogodę i niepogodę, piątek, świątek i
niedzielę.
Pośród
odgłosów szeleszczenia rozrywanego papieru i szczękania zębów
targających czerwone kokardy odnalazł się nagle jeden jedyny
prezent. Niepozorna książeczka formatu zeszytu w jasnej twardej
oprawce. Nasze zapomniane slajdy przetransformowane na zdjęcia przez
tatę. Na tych zdjęciach mama ma niewiele ponad dwadzieścia lat,
waży czterdzieści kilo i jest zabójczo piękna. Tato ma długie
włosy i przemierza Tatry wzdłuż i wszerz. Dziadek wygląda jak
Jean Paul Belmondo. Ja w kombinezonie z kapturem obszytym futerkiem z
lisa, które skutecznie zawężało moje pole widzenia, pierwszy raz
chodzę po śniegu. Jest tam prababcia, mój kuzyn, który przez całe
dzieciństwo poza wydawaniem odgłosów formuły jeden dwa razy
odezwał się ludzkim głosem, moja kuzynka, której imię
przeinaczałam na lepiej według mnie brzmiące Badzia. Jest babcine
podwórko i wszystko to, co człowiek na co dzień chowa pod
podszewką ubrania, w okolicy serca, a kiedy to wspomina oczy mu się
pocą, jak powiedziała kiedyś Nel w jednej pustyni i w puszczy.
Ten
album, wymyślony i podarowany przez tatę odmienił święta.
Zabarwił je w pamięci na ciepły kolor słońca zachodzącego za
horyzont na jednym ze zdjęć, na którym dwudziestoletni, z długimi
włosami patrzy w obiektyw jak ktoś, kto ma przed sobą wszystko i
może być każdym, jak niepoprawny marzyciel. Wyciągnął je przed
nawias poprzednich, które pamięta się tylko z ryb, klusek z makiem
wprawnie imitujących dżdżownice umorusane ziemią i zawstydzonych
czerwieniących się uszek w barszczu.