Będąc młodą lekarką, skazana jestem na dyżurowanie w soboty. W tę sobotę niebo jest idealnie błękitne. Idealne fruwają na nim jaskółki i jakby podrasowane w photoshopie motyle-cytrynki. Tak, dziś zapewne cały świat zewnętrzny, daleki od wirusa Rota, ostrego zapalenia krtani i septycznej gorączki brodzi w trawie. Trawa ściele się dywanem pod bosymi stopami, a gardła o prawidłowych migdałkach bez nalotów powlekane są raz po raz chłodną cytrynową wodą z bąbelkami.
W dyżurce panuje klimat równikowy. Dyrekcja od blisko dekady nie godzi się na zamontowanie klimatyzatora ze względu na oszczędności. Trzeba oszczędnie wydawać zaoszczędzone oszczędności, gdyż w przyszłym roku może ich zabraknąć, wtedy trzeba będzie oszczędzać jeszcze bardziej. Stąd wersalka, w której wraz z wykrochmaloną pościelą mieszka pamięć towarzysza Gierka, kolejek po ocet i karotenowego sera niewprawnie udającego goudę. Stąd lodówka, która chłodzi napadowo, kto wie, może niemiarowość pracy można by uregulować jedną porządną defibrylacją, podejdę obok na kardiologię, może ktoś się podejmie.
Na korytarzu pani Bożenka myje podłogę ósmy raz od rana, choć nikt nią nie chodzi. Wszystkie dzieci mają chorobę Schőnleina-Henocha i zakaz chodzenia. Wodę też się oszczędza i wymienia w wiaderku raz na dobę.
Pielęgniarki
wachlują się chustą chirurgiczną. Z kropelkami potu na czołach i czerwonymi
policzkami wyglądają jakby właśnie wróciły z sauny. Popijają zupę z talerzy przez co w pokoju zabiegowym
unosi się zapach młodych buraczków.
Będąc
młodą lekarką, skazana jestem na dyżurowanie w soboty. W tę
sobotę szpital jest pusty jakby z racji zagrożenia wybuchem bomby
zażądzono natychmiastową ewakuację. Tu i ówdzie słychać
tykanie zegara, urwany krzyk pulsoksymetru, lodówkę, która miała
kaprys się włączyć. Temperatura dyżurki przenosi mnie w
tropikalne klimaty. Układam się na wersalce, sprężyny wmontowują
się w plecy, udawajmy że to muszelki, japonki, bursztynek,
bursztynek, znalazłam go na plaży...