W
wieku lat nastu poza wspomnieniami pierwszych pocałunków
kolekcjonowałam prywatne prawdy o świecie i ludziach. Z żalem
oglądałam sceny kręcone przez dzień powszedni, w których
występowałyśmy my, kobiety deeply- fall- in- love.
Pamiętam
obrazki starannego malowania paznokci i podkręcania rzęs.
Naciągania rajstop i rozmów późnonocnych o miłości po grób,
nieskończonej niczym zjawisko rozszerzania się wszechświata.
Miłość była wszędzie, otaczała nas jak opalizująca aureola
głowy świętych. Myśl o niej zamieszkiwała wnętrzności jak
specjalny narząd podtrzymujący oddech, krążenie ustrojowe i
produkcję enzymów trawiennych. Nieodłącznie towarzyszyła każdej
sekundzie życia. Niestety w szkole nie było dla nas miejsca,
Pitagoras sympatyzował w trójkątach, Werter się zabił, a pan
Tadeusz był zajęty.
Prawdziwa
miłość materializowała się równie rzadko jak czary-mary. Ktoś
niby gdzieś ją widział. W pocałunku na parkowej ławce albo w
telewizji, w której królował Ridge Forrester. Na nieszczęście,
mimo sympatycznego obejścia i nieziemskiej klaty okazał się w
odcinku 3568 skończonym draniem. Nastoletnie kochałyśmy bez
przerwy, niestety z założenia nie tych co trzeba, na ogół
bandytów i sercołamaczy. Pozostawały po nich podkrążone oczy i
myśli samobójcze. Rozpacz ustępowała z refleksem wiosennej
mżawki, pozostawiając miejsce dla kolejnych nieprzytomnych marzeń
o rycerzu w lśniącej zbroi, z grzywką na żelu i niekończącą
się gadką-szmatką. Takim na własność i żeby go można było
zabrać do domu, mieszkać z nim w pościeli i liczyć gwiazdy
spadające z nieba na parapet z ocynkowanej blachy.
Rycerze
pojawili się znacznie później. Okazało się, że jeżdżą kombi
zamiast konno. W miejsce połyskliwej zbroi zakładają koszulki z
napisami o niezrozumiałej treści. Nie zgrywają całą dobę
zimnokrwistego maczo. Potrzebują przytulania, zbudowani są z
ciepłego ciała i czasem nie mogą zasnąć. Nie mają też nic
wspólnego z draniami. Każdego dnia przy nich okazuje się, że
granice szczęścia można przesuwać w nieskończoność. Gdybyśmy
nastoletnie wiedziały o tym, umierając setny raz z miłości,
żyłoby się nam po śmierci o wiele lżej.