Moja
przyjaciółka, Grypa, powierzchowność ma raczej szorstką.
Spotkania z nią przypłacam zdrowiem, dreszczami i przejściowym
wejrzeniem trupa.
Wypijamy
razem hektolitry herbaty z sokiem malinowym, zużywamy kontenery
chusteczek higienicznych. Rozszerzamy wspólny krąg znajomych o
przyjaciół noszących piękne zagraniczne imiona. Z Panadolem jemy
śniadania, Ibuprom wpada na kolację, a Diphergan przychodzi w porze
kakao.
Mam
wiele żalu do mojej przyjaciółki, Grypy. Za te wszystkie świństwa,
które poniosłam z jej ręki, za to, że rujnuje spokój moich
limfocytów i bezlitośnie odbiera apetyt nawet na czekoladę. Za to,
że w prezencie zamiast uśmiechu przewiązanego wstążeczką
przynosi atak kokluszowego kaszlu, sto samonapędzających się
kichnięć oraz tropikalną aurę gorączki.
Mimo
przykrych wspomnień, mam do niej jednak sentyment. Jak do wizyt
znienawidzonej przez rodzinę ciotki, której przy Wigilii życzy się
bardzo dobrze, głównie śmierci, ale się za nią tęskni. Może
dlatego, że kiedy przychodzi, pozwala mi się chodzić w koszuli
nocnej do południa, rysować kredkami i wycinać obrazki z gazet.
Pozwala mi się czytać bezkarnie, oglądać Ulicę Sezamkową i
liczyć groszki w zupie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz