29 listopada 2012

Walizka




Na sali leży w nocnej odzieży w owieczki. Oczy ma niebieskie zaryczane ze schodzącą henną w kolorze pierwotnie bardzo czarnym, a w efekcie końcowym spranego podkoszulka z wietnamskiego bazaru. Ma lat piętnaście, zęba jednego wyleczonego z próchnicy, poza tym zdrowa, choć zemdlała w autobusie jadąc na pierwszą lekcję przysposobienia obronnego. Mieli zakładać maski gazowe na komendę, z powodu omdlenia (szczęście w nieszczęściu, jak mawiał poeta) nie zdezelowała się jej fryzura na Kim Kardashian i puder jej się nie obluzował.

No to jej podpięli kabelki do serca i zapisali na papierze milimetrowym jaki jest w nim ból. Ból obrazuje wężyk falujący to w górę to w dół wesolutko. Pan doktor kardiolog, specjalista od spraw sercowych, trochę taki wysoki i trochę używający perfum z dolnej półki w Rossmanie powiedział, że zemdleć, zemdlić, zamydlić ludzka rzecz i żeby do neurologa. Neurolog wszystko wiedział jak na dłoni co w głowie piszczy. Osłonki mielinowe nie lubią wietrznej pogody, w dni słotne zbiera się im na bunty, na powstania listopadowe, wtedy człowiek się rozpłaszcza na dnie autobusu jak roztopiony terminator z drugiej części.

Wszystko wiedzieli, wszystko opisali w papierach, wbili pieczątki do legitymacji szkolnej i poszli do domu do dzieci do rosołu do kur do pościeli pachnącej pierwiosnkami. A ona została sama na sali w wieku lat piętnastu. Pod łóżkiem taką miała walizkę co jej mama kiedyś kupiła jak nie była bardzo pijana. W tej walizce różne kosmetyki do oczu, do paznokci, pod pachy. Oraz w osobnej przegródce zwyczajowy widok matki o twarzy w kolorze purpury, o oczach biegających po twarzy w te i nazad w poszukiwaniu punktu zaczepienia, jej ręce trzęsące się jak galaretka, smętna potrawa garmażeryjna, jej nogi pląsające bezładnie po pokoju w poszukiwaniu butelki całej opróżnionej, że może na dnie jest jeszcze choć z pół mililitra. Miała też w walizce wszystkie tabletki, które na łapu capu żarło gardło matki znerwicowane, schorowane na wszystkie psychozy świata, lęki nocne, dzienne doły jak stodoły. Oraz matczyne próby samobójcze, gazu odkręcania, podwieszania za kaloryfer, odcinania żył żyletką, nożem od chleba, łyżką do herbaty, duszenia firanką, obrożą zdjętą jamniczce, paskiem od zegarka. Dużo miejsca zajmowały w walizce też braki, braki o wielkich oczach, przepastne dziury, był brak ojca, brak babci, brak seksu do uprawiania z kimś kto kocha i nie błądzi.

Wcale tej walizki nie ujawniała nikomu. Nie otwierała jej przed pani ordynator wzrokiem, psychiatrologiem, psycholiczką ani socjomagistrem. Nie chciała mieć z tymi ludźmi żadnych wspólnych koneksji, punktów stycznych na płaszczyźnie. Chciała leżeć w łóżku, spokojnie liczyć owce na koszuli późnonocnej i doczekać szczęśliwie piątku.

Plany jednak pokrzyżowała matka doszczętnie pijana, wchodząc slalomem w spokojne życie oddziału, w policzone starannie kroplówki i papiery od akapitu. Z racji swego stanu wskazującego na spożycie była nastawiona do świata raczej mało przyjaźnie, powiedzmy sobie szczerze, nie była gołąbkiem pokoju, nie była joginem z Tybetu. Takich przekleństw nikt by wcześniej nie wymyślił, choćby myślał do późna, ani takiej mimiki twarzy, ani sztuk walki. Do wyjścia odprowadziła ją ochrona. Tym dotknięta do żywego, bo co to ma w ogóle znaczyć, wróciła do domu i na kolację zjadła garść różnokolorowych tabletek na złość wszystkim chcący tym samym zrobić.

Światło się pali. Leży. Nie śpi. Dzwonił brat z nowiną na dobranoc. Pod łóżkiem otwarta na oścież spoczywa walizka, na wierzchu wszystkie bebechy, wszystkie wymiociny, wszystkie ogryzki, niedopałki, resztki nieprzetrawione, nieopowiedziane. Leży jak na dłoni w koszuli nocnej bez biustonosza pod spodem. Zdemaskowana, z wypranymi morską wodą oczną rzęsami. I co że wszyscy wiedzą, skoro dalej nikt nie wie co powiedzieć. Po żadnej Hydroksyzynie, żadnym Nitrazepamie co go przyniosą pielęgniarki nie przyjdzie spokojny sen. Jutro po piętnastej opuści szpital, dźwigając jakby cięższy niż zwykle bagaż podręczny.


28 listopada 2012

Skyfall




James jest człowiekiem. Męczy się, kiedy robi pompki. W zagłębieniu pod prawym obojczykiem nosi bliznę, pamięć rany. W pierwszych ujęciach po długim jak telenowela pościgu tonie, zapada bezsilnie w świat morskiej syrenki, wstrzymuje oddech i liczy do dziesięciu w oczekiwaniu na koniec. W finałowej scenie w kąciku jego oka zbiera się, mieni w świetle, spływa policzkiem łza.

Czy to przystoi agentowi 007 ? Agentowi do zadań specjalnych. Z licencją na zabijanie. Bez łupieżu. Nieświeżego oddechu. Z wyłącznością na wszystkie kobiety wszechświata.

Przystoi. Krwawić, pocić się, mieć palpitacje serca. Dla równowagi ściga się z prędkością cząstek Higgsa. Potrafi zawisnąć nad przepaścią. Jest operatorem dźwigu. Skrada się bezszelestnie jak afrykański kot. Ma szczęście w kartach. Spojrzenie bazyliszka. Zabija z refleksem błyskawicy.

Staroświecki, ale współczesny. Mięśniak, ale gentelmen. Poważny, ale z poczuciem humoru. Profesjonalny, ale współczujący. W smokingu wartym fortunę, ale gotowy tarzać się w błocie.

Umówiłam się z nim w miniony poniedziałek. W kinie obszytym pluszem przy zgaszonym świetle z trzaskiem opadło niebo. Zostałam bez apelacji uwiedziona. Wróci nieprędko. Czekam z niecierpliwością.




27 listopada 2012

Operacja Plastyczna




Nożyczki zwyciężają papier. Wycinam owal twarzy, owal idealny fotoszopowy, naklejam. Oczy sobie zrobię ze spojrzeń celebrytów, tęczówki ciemnoniebieskie z iskierkami na dnie, na podszewce tęczówek. Nos będę miała smukliście pochylony, wytnę z gazety Brygidzie Bardot. A usta BrAngeliny. Wygładzam, przyrównuję do swej twarzy. Jeszcze w uszach kolczyki, ucinam Anji z Aparta klejnoty. Róż przekładam z twarzy Eltona Johna na własne policzki, facet się umie jak nikt pomalować.

Jeszcze tylko jakaś myśl pozłacana tandetnie w chmurce nad włosami Jennifer Aniston, w których mi bardzo do twarzy i jestem gotowa. Zrobię sobie zdjęcie i przypnę spinaczem do CV. Taki collage mojej twarzy. Mój naturalny wygląd. Mój taniec z gwiazdami.

Czasem jestem wydzieranką. Pod uśmiechniętymi ustami z papieru noszę grymas. Oczy są zwierciadłem duszy, więc niekiedy na zamknięte powieki naklejam czyjeś spojrzenie w ramce smoky-eye.

22 listopada 2012

Anatomia




Listopad. Stygnie skóra. Pierwsze przymrozki zawłaszczają ostatnie chwile z koszulką sam na sam. Z szaf jak północne duchy wychodzą płaszcze, jesionki i futra martwych karakułów podszyte poliestrem dla niepoznaki.

Listopadnia marznę w stopy i w dołek podsercowy. Pod palcami można tam wyczuć śliskie jak ryba, machające płetwami w zamostkowym akwarium, dławiące się krwią serce. Na prawo od niego wbudowany mam od chwili kiedy byłam kijanką supeł. Węzeł szotowy czy może bramszotowy albo kotwiczny nerwów. Mroczny splot słoneczny, który nigdy się nie rozluźnia, zawsze jest w stanie różnego stopnia napięcia. Czy słońce, czy deszcz. Czy koniec świata początek.

Zaburzoną mam anatomię. Jeśli kiedyś będą mi wszczepiać by-pass'y, odkryją pod skórą, pod żebrem prawym szóstym ciasno spleciony kłębek. Pytań bez odpowiedzi. Pod skalpelem ujawnią zbity motek wątpliwości, plątaninę znaków zapytania, niepewnostek, osobistych łamigłówek, rozrachunków, smutków, łez utoczonych z koniuszków rzęs, pamiątek upadków, wywrotek, połamanych nóg, paznokci, włosów.

Po skórą, pod żebrem prawym szóstym z gwarancją dożywotnią na obecność mam wmontowany gordyjski węzeł. Czasem trudno mi przez niego oddychać.

20 listopada 2012

Metro




Metro słania się między rozłożonymi nogami kolejnych stacji. Wsiadam w jego ciemne gardło, szklane jak dom dla rybek, duszne jak płuco palacza.

Jest ciasno. Pierwszy raz tych wszystkich ludzi widzę na oczy. Raptem się poznaliśmy, może dwie stacje temu, a już się przytulamy. Już tańczę, ocieram się o trójwymiarowe, potrójne, mające wszystko głęboko w tyle pośladki murzynki, która nic sobie z tego nie robi i jakby nigdy nic karmi frytkami swoje błyszczące w świetle jarzeniówek podniebienie. Hinduska w różowym sari kładzie mi dłoń na dłoni, z jej smukłych palców malowane henną liście prześlizgują się na moją skórę i opadają miękko w cień przedramion. Na czole mam jej bindi. Pod ścianą staruszek, na oko osiemdziesięcioletni, niby czyta gazetę niby nie żyje, ale jednak chyba bardziej czyta, bo mruga oczami co trzecią stację. Ma brzuch wielki jak arbuz, opięty koszulą z czasów zapewne zamierzchłej podstawówki. Stoję, prawie go nadeptując szpilką, waham się w rytm tętna na zbiorowej aorcie. Płynie przeze mnie krew tamtego młodego chłopaka, który zapewne myśli o swojej dziewczynie nago. Dziewczyna akurat ma łokieć wpasowany w moje piąte międzyżebrze, choć znamy się zaledwie od jednego tunelu. Ona trawi mój obiad, ja przełykam jej ślinę. W metrze przez kwadrans wszyscy jesteśmy jednym organizmem. Wspólne mamy serce, nerki, wyrzuty sumienia. Włazi na mnie gęsia skórka Japonki o ustach jakby z gumiżelków, ktoś czeka właśnie w domu, żeby je zjeść kilkakrotnie na kolację. W kącikach oczu mam takie zawijane krezki Bridget Bardot, które namalował sobie rano  chłopak stojący w przejściu. Panterka z jego bluzki wychodzi z rękawa i rzuca się ukradkiem na plecy pani w blond-tapirze.

Metro wysuwa się z kolejnej cipki tunelu. Otwierają się drzwi. Po kwadransie razem na powrót wychodzimy osobno.

11 listopada 2012

Ryba




Ma pan otóż wadliwe kowadełko. A tym samym młoteczek i strzemiączko dzieli przepaść wielkości, której wielkości nie sposób wytłumaczyć gołym okiem.

Jutro ułożymy pana w zielonych prześcieradłach w blasku fleszy sali operacyjnej. Będziemy na pana patrzyli przez mikroskop z bardzo bardzo bliska. I kiedy znajdziemy w panu pustkę po kowadełku, którą pan tak dotkliwie odczuwa, wypełnimy ją. Dopasujemy jakiś okruszek, paproszek, ociupinkę pańskiej kości skądinąd. Uformujemy ją precyzyjnie naszymi zgrabnymi paluszkami przypominającymi pasztetową.

Wszystko będzie działało jak należy, zobaczy pan. Jak pan zmartwychwstanie po zakręceniu Sewofluranu, będzie pan słyszał. Na nowo zaistnieją dla pana ptaki i ropuchy. W drzewach będzie pan jak dawniej rozpoznawał szum. I w wodzie. W deszczu.

Nie możemy dać jedynie gwarancji, że pan usłyszy tę kobietę, co będzie czekała pod blokiem operacyjnym, obgryzając paznokcie i wznosząc jezusmaria za pana zdrowie. W niej pan już w dawnych czasach za własnego słyszenia, już zdaje się w noc poślubną tyle odnajdywał głosu co w rybim gardle. Pan tylko patrzył, jak ona mówi, tylko patrzył, mimo sprawnego kowadełka.

Kobieta ta mieni się wijącym węgorzem, flądrą niemądrą, na brzeg wyrzuconą przez przypływ makrelą. Pod swetrem z angory, którego rękaw dziś na wizycie nerwowo zawijała po łokieć widziałam połyskliwą rybią łuskę.

5 listopada 2012

Rana




Gdy nad bananów skrzywioną prostotą kształtu zachwycasz się w Realu. I patrzysz takim wzrokiem z masła na wyroby cukiernicze sercokształtne i różowe skarpetki w pattern z motylkami. Gdy pani ze stoiska mięsnego, która odziana w zakrwawiony fartuch wygląda jakby gołą ręką całą w tipsach zamordowała przed pięcioma minutami stado zwierząt parzystokopytnych, jawi ci się piękną królewną za siedmioma górami i siedmioma rzekami. Gdy, idąc osiedlem, zaglądasz do Totolotka, a tam pan sprzedający nietrafione szóstki, mimo wąsa, mimo talii nie-do-ogarnięcia, mimo obecności sierści na plecach, wydaje ci się Don Juanem de Marco.

Gdy pani w kiosku wybaczasz tą minę. Kierowcy, że cię znowu prawie zamordował na przejściu. Księdzu wszystkie niezapowiedziane wizyty po kolędzie. Mamie wszystkie telefoniczne i on-line porady, tyrady, ciągnące się jak telenowela brazylijska.

Gdy pragniesz tylko muzyki słuchawkami płynącej małżowiną uszną do aorty. I w tym mieście polskich królów, w którym stężenie smogu, dymu z pieców koksowniczych, spalin, wydalin koni mechanicznych jest największe w kosmosie, stojąc na Moście Grunwaldzkim, czujesz zapach konwalii, a sam most, myślisz sobie, normalnie jest jak nowojorski Brooklyn Bridge.

Jeśli tak jest właśnie, to z całą pewnością jesteś ciężko ranny. Za Polo-Marketem zaczaił się na ciebie taki goły, loczkowaty, z łukiem i cellulitem, o twarzy dziecka. Napiął cięciwę i odleciał na gęsich skrzydłach. Strzała z jego łuku tkwi w twoim sercu.