Na
sali leży w nocnej odzieży w owieczki. Oczy ma niebieskie zaryczane
ze schodzącą henną w kolorze pierwotnie bardzo czarnym, a w
efekcie końcowym spranego podkoszulka z wietnamskiego bazaru. Ma lat
piętnaście, zęba jednego wyleczonego z próchnicy, poza tym
zdrowa, choć zemdlała w autobusie jadąc na pierwszą lekcję
przysposobienia obronnego. Mieli zakładać maski gazowe na komendę,
z powodu omdlenia (szczęście w nieszczęściu, jak mawiał poeta)
nie zdezelowała się jej fryzura na Kim Kardashian i puder jej się
nie obluzował.
No to
jej podpięli kabelki do serca i zapisali na papierze milimetrowym
jaki jest w nim ból. Ból obrazuje wężyk falujący to w górę to
w dół wesolutko. Pan doktor kardiolog, specjalista od spraw
sercowych, trochę taki wysoki i trochę używający perfum z dolnej
półki w Rossmanie powiedział, że zemdleć, zemdlić, zamydlić
ludzka rzecz i żeby do neurologa. Neurolog wszystko wiedział jak na
dłoni co w głowie piszczy. Osłonki mielinowe nie lubią wietrznej
pogody, w dni słotne zbiera się im na bunty, na powstania
listopadowe, wtedy człowiek się rozpłaszcza na dnie autobusu jak
roztopiony terminator z drugiej części.
Wszystko
wiedzieli, wszystko opisali w papierach, wbili pieczątki do
legitymacji szkolnej i poszli do domu do dzieci do rosołu do kur do
pościeli pachnącej pierwiosnkami. A ona została sama na sali w
wieku lat piętnastu. Pod łóżkiem taką miała walizkę co jej
mama kiedyś kupiła jak nie była bardzo pijana. W tej walizce różne
kosmetyki do oczu, do paznokci, pod pachy. Oraz w osobnej przegródce
zwyczajowy widok matki o twarzy w kolorze purpury, o oczach
biegających po twarzy w te i nazad w poszukiwaniu punktu
zaczepienia, jej ręce trzęsące się jak galaretka, smętna potrawa
garmażeryjna, jej nogi pląsające bezładnie po pokoju w
poszukiwaniu butelki całej opróżnionej, że może na dnie jest
jeszcze choć z pół mililitra. Miała też w walizce wszystkie
tabletki, które na łapu capu żarło gardło matki znerwicowane, schorowane na wszystkie psychozy świata, lęki nocne, dzienne doły
jak stodoły. Oraz matczyne próby samobójcze, gazu odkręcania,
podwieszania za kaloryfer, odcinania żył żyletką, nożem od
chleba, łyżką do herbaty, duszenia firanką, obrożą zdjętą
jamniczce, paskiem od zegarka. Dużo miejsca zajmowały w walizce też
braki, braki o wielkich oczach, przepastne dziury, był brak ojca,
brak babci, brak seksu do uprawiania z kimś kto kocha i nie błądzi.
Wcale
tej walizki nie ujawniała nikomu. Nie otwierała jej przed pani
ordynator wzrokiem, psychiatrologiem, psycholiczką ani
socjomagistrem. Nie chciała mieć z tymi ludźmi żadnych wspólnych
koneksji, punktów stycznych na płaszczyźnie. Chciała leżeć w
łóżku, spokojnie liczyć owce na koszuli późnonocnej i doczekać
szczęśliwie piątku.
Plany
jednak pokrzyżowała matka doszczętnie pijana, wchodząc slalomem w
spokojne życie oddziału, w policzone starannie kroplówki i papiery
od akapitu. Z racji swego stanu wskazującego na spożycie była
nastawiona do świata raczej mało przyjaźnie, powiedzmy sobie
szczerze, nie była gołąbkiem pokoju, nie była joginem z Tybetu.
Takich przekleństw nikt by wcześniej nie wymyślił, choćby myślał
do późna, ani takiej mimiki twarzy, ani sztuk walki. Do wyjścia
odprowadziła ją ochrona. Tym dotknięta do żywego, bo co to ma w
ogóle znaczyć, wróciła do domu i na kolację zjadła garść
różnokolorowych tabletek na złość wszystkim chcący tym samym
zrobić.
Światło
się pali. Leży. Nie śpi. Dzwonił brat z nowiną na dobranoc. Pod
łóżkiem otwarta na oścież spoczywa walizka, na wierzchu
wszystkie bebechy, wszystkie wymiociny, wszystkie ogryzki,
niedopałki, resztki nieprzetrawione, nieopowiedziane. Leży jak na
dłoni w koszuli nocnej bez biustonosza pod spodem. Zdemaskowana, z
wypranymi morską wodą oczną rzęsami. I co że wszyscy wiedzą,
skoro dalej nikt nie wie co powiedzieć. Po żadnej Hydroksyzynie,
żadnym Nitrazepamie co go przyniosą pielęgniarki nie przyjdzie
spokojny sen. Jutro po piętnastej opuści szpital, dźwigając jakby
cięższy niż zwykle bagaż podręczny.