22 listopada 2012

Anatomia




Listopad. Stygnie skóra. Pierwsze przymrozki zawłaszczają ostatnie chwile z koszulką sam na sam. Z szaf jak północne duchy wychodzą płaszcze, jesionki i futra martwych karakułów podszyte poliestrem dla niepoznaki.

Listopadnia marznę w stopy i w dołek podsercowy. Pod palcami można tam wyczuć śliskie jak ryba, machające płetwami w zamostkowym akwarium, dławiące się krwią serce. Na prawo od niego wbudowany mam od chwili kiedy byłam kijanką supeł. Węzeł szotowy czy może bramszotowy albo kotwiczny nerwów. Mroczny splot słoneczny, który nigdy się nie rozluźnia, zawsze jest w stanie różnego stopnia napięcia. Czy słońce, czy deszcz. Czy koniec świata początek.

Zaburzoną mam anatomię. Jeśli kiedyś będą mi wszczepiać by-pass'y, odkryją pod skórą, pod żebrem prawym szóstym ciasno spleciony kłębek. Pytań bez odpowiedzi. Pod skalpelem ujawnią zbity motek wątpliwości, plątaninę znaków zapytania, niepewnostek, osobistych łamigłówek, rozrachunków, smutków, łez utoczonych z koniuszków rzęs, pamiątek upadków, wywrotek, połamanych nóg, paznokci, włosów.

Po skórą, pod żebrem prawym szóstym z gwarancją dożywotnią na obecność mam wmontowany gordyjski węzeł. Czasem trudno mi przez niego oddychać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz