Listopad.
Stygnie skóra. Pierwsze przymrozki zawłaszczają ostatnie chwile z
koszulką sam na sam. Z szaf jak północne duchy wychodzą płaszcze,
jesionki i futra martwych karakułów podszyte poliestrem dla
niepoznaki.
Listopadnia
marznę w stopy i w dołek podsercowy. Pod palcami można tam wyczuć
śliskie jak ryba, machające płetwami w zamostkowym akwarium,
dławiące się krwią serce. Na prawo od niego wbudowany mam od
chwili kiedy byłam kijanką supeł. Węzeł szotowy czy może
bramszotowy albo kotwiczny nerwów. Mroczny splot słoneczny, który
nigdy się nie rozluźnia, zawsze jest w stanie różnego stopnia
napięcia. Czy słońce, czy deszcz. Czy koniec świata początek.
Zaburzoną
mam anatomię. Jeśli kiedyś będą mi wszczepiać by-pass'y, odkryją
pod skórą, pod żebrem prawym szóstym ciasno spleciony kłębek.
Pytań bez odpowiedzi. Pod skalpelem ujawnią zbity motek
wątpliwości, plątaninę znaków zapytania, niepewnostek, osobistych łamigłówek, rozrachunków, smutków,
łez utoczonych z koniuszków rzęs, pamiątek upadków, wywrotek,
połamanych nóg, paznokci, włosów.
Po
skórą, pod żebrem prawym szóstym z gwarancją dożywotnią na
obecność mam wmontowany gordyjski węzeł. Czasem trudno mi przez
niego oddychać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz