20 listopada 2012

Metro




Metro słania się między rozłożonymi nogami kolejnych stacji. Wsiadam w jego ciemne gardło, szklane jak dom dla rybek, duszne jak płuco palacza.

Jest ciasno. Pierwszy raz tych wszystkich ludzi widzę na oczy. Raptem się poznaliśmy, może dwie stacje temu, a już się przytulamy. Już tańczę, ocieram się o trójwymiarowe, potrójne, mające wszystko głęboko w tyle pośladki murzynki, która nic sobie z tego nie robi i jakby nigdy nic karmi frytkami swoje błyszczące w świetle jarzeniówek podniebienie. Hinduska w różowym sari kładzie mi dłoń na dłoni, z jej smukłych palców malowane henną liście prześlizgują się na moją skórę i opadają miękko w cień przedramion. Na czole mam jej bindi. Pod ścianą staruszek, na oko osiemdziesięcioletni, niby czyta gazetę niby nie żyje, ale jednak chyba bardziej czyta, bo mruga oczami co trzecią stację. Ma brzuch wielki jak arbuz, opięty koszulą z czasów zapewne zamierzchłej podstawówki. Stoję, prawie go nadeptując szpilką, waham się w rytm tętna na zbiorowej aorcie. Płynie przeze mnie krew tamtego młodego chłopaka, który zapewne myśli o swojej dziewczynie nago. Dziewczyna akurat ma łokieć wpasowany w moje piąte międzyżebrze, choć znamy się zaledwie od jednego tunelu. Ona trawi mój obiad, ja przełykam jej ślinę. W metrze przez kwadrans wszyscy jesteśmy jednym organizmem. Wspólne mamy serce, nerki, wyrzuty sumienia. Włazi na mnie gęsia skórka Japonki o ustach jakby z gumiżelków, ktoś czeka właśnie w domu, żeby je zjeść kilkakrotnie na kolację. W kącikach oczu mam takie zawijane krezki Bridget Bardot, które namalował sobie rano  chłopak stojący w przejściu. Panterka z jego bluzki wychodzi z rękawa i rzuca się ukradkiem na plecy pani w blond-tapirze.

Metro wysuwa się z kolejnej cipki tunelu. Otwierają się drzwi. Po kwadransie razem na powrót wychodzimy osobno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz