Metro
słania się między rozłożonymi nogami kolejnych stacji. Wsiadam w
jego ciemne gardło, szklane jak dom dla rybek, duszne jak płuco
palacza.
Jest
ciasno. Pierwszy raz tych wszystkich ludzi widzę na oczy. Raptem się
poznaliśmy, może dwie stacje temu, a już się przytulamy. Już
tańczę, ocieram się o trójwymiarowe, potrójne, mające wszystko
głęboko w tyle pośladki murzynki, która nic sobie z tego nie robi
i jakby nigdy nic karmi frytkami swoje błyszczące w świetle
jarzeniówek podniebienie. Hinduska w różowym sari kładzie mi dłoń
na dłoni, z jej smukłych palców malowane henną liście
prześlizgują się na moją skórę i opadają miękko w cień przedramion. Na czole mam jej bindi. Pod ścianą staruszek, na oko
osiemdziesięcioletni, niby czyta gazetę niby nie żyje, ale jednak
chyba bardziej czyta, bo mruga oczami co trzecią stację. Ma brzuch
wielki jak arbuz, opięty koszulą z czasów zapewne zamierzchłej podstawówki. Stoję, prawie go nadeptując szpilką, waham
się w rytm tętna
na zbiorowej aorcie. Płynie przeze mnie krew tamtego młodego
chłopaka, który zapewne myśli o swojej dziewczynie nago.
Dziewczyna akurat ma łokieć wpasowany w moje piąte międzyżebrze,
choć znamy się zaledwie od jednego tunelu. Ona trawi mój obiad, ja
przełykam jej ślinę. W metrze przez kwadrans wszyscy jesteśmy
jednym organizmem. Wspólne mamy serce, nerki, wyrzuty
sumienia. Włazi na mnie gęsia skórka Japonki o ustach jakby z
gumiżelków, ktoś czeka właśnie w domu, żeby je zjeść
kilkakrotnie na kolację. W kącikach oczu mam takie zawijane krezki
Bridget Bardot, które namalował sobie rano chłopak stojący
w przejściu. Panterka z jego bluzki wychodzi z rękawa i rzuca się
ukradkiem na plecy pani w blond-tapirze.
Metro
wysuwa się z kolejnej cipki tunelu. Otwierają się drzwi. Po kwadransie razem na powrót wychodzimy osobno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz