27 lutego 2011

Joy Ride




Niedziela dobiega końca. Jak wizyta u nielubianej ciotki. Wieczór opada ciężko kurtyną spadających gwiazd. Pomyśl życzenie w promocyjnej cenie.

Dla mnie niedziele można by skreślić z menu tygodnia. Wyciąć jak przyprawiające o anginy migdałki. W niedziele mnożą się we mnie niepokoje. Wizje rychłych katastrof. Znikąd ratunku. Nie pomoże żaden lekarz ani farmaceuta.

T. pojechał na biegun rowerkiem stacjonarnym. Z uśmiechniętą klawiaturą zębów. Gotowy na wszystko. Pogodzony ze światem i perspektywą jego końca za sprawą komety, która podobno uderzy w ziemię w anno domini 2036. Nie będzie kolejnej edycji „Tańca z Gwiazdami”.

W „Wiadomościach” powtórka z rozrywki. Krew, pot i łzy. T. osiąga trzecią prędkość kosmiczną. Entuzjazm tryska jak z fontanny. Przepełniona myślami samobójczymi żegnam się z niedzielą w ciasnych objęciach mojego prywatnego Lance’a Armstronga.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz