Niedziela
dobiega końca. Jak wizyta u nielubianej ciotki. Wieczór opada
ciężko kurtyną spadających gwiazd. Pomyśl życzenie w
promocyjnej cenie.
Dla
mnie niedziele można by skreślić z menu tygodnia. Wyciąć jak
przyprawiające o anginy migdałki. W niedziele mnożą się we mnie
niepokoje. Wizje rychłych katastrof. Znikąd ratunku. Nie pomoże
żaden lekarz ani farmaceuta.
T.
pojechał na biegun rowerkiem stacjonarnym. Z uśmiechniętą
klawiaturą zębów. Gotowy na wszystko. Pogodzony ze światem i
perspektywą jego końca za sprawą komety, która podobno uderzy w
ziemię w anno domini 2036. Nie będzie kolejnej edycji „Tańca z
Gwiazdami”.
W
„Wiadomościach” powtórka z rozrywki. Krew, pot i łzy. T.
osiąga trzecią prędkość kosmiczną. Entuzjazm tryska jak z
fontanny. Przepełniona myślami samobójczymi żegnam się z
niedzielą w ciasnych objęciach mojego prywatnego Lance’a
Armstronga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz