W niedzielę miasto spowalnia. Po chłodnej płycie rynku w towarzystwie mokasynów przechadzają się lakierowane szpilki. W powietrzu unoszą się frędzle szalików, rozpuszczone włosy i merdające psie ogonki.
Niedzielny rosół jest gorący. Patrzy z talerza swoimi małymi oczkami i zaparowuje okulary. Jedzą go wszyscy, każdy przy swoim stoliku, ze swoim własnym menu przemyśleń w zanadrzu głowy. Starsza pani w perłach próbuje przypomnieć sobie, czy wyłączyła żelazko, myśl ta jak natrętna mucha burzy jej filharmonię smaków. Pan w buraczkowej kamizelce przegryza zasmażanymi buraczkami strapienia minionego tygodnia.
Łyżka kąpie się w rosole razem z poćwiartowaną marchewką. Stół jest drewniany i pachnie ścierką. Zgodnie z powszechną tendencją tonę w posępnych myślach. Łowisz mnie z nich jednym spojrzeniem.
Rosół najlepiej smakuje we dwoje.
Codzienne niezwykłości,
OdpowiedzUsuńbardzo lubię Twój styl, Twoje posty :)
Tak się składa, że ja doceniłem rosół jedząc go właśnie we dwoje. Coś w tym jest, że smakuje wtedy najlepiej.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ładnie :)