17 lipca 2008

Renowacja




Wnosząc dwudziestopięciokilowy worek wylewki betonowej na czwarte piętro, szczerze współczuję Pudzianowi. Moje dłonie na skórzanej powłoczce noszą ślady wszelkich odcieni farb ściennych ze szczególnym uwzględnieniem koloru poduszkowego różu i arktycznej bieli w wersji mat. Potrafię już własnoręcznie rozmieszać szpachlę, przygładzić gładź, pomalować ścianę, rurkę tudzież wszelkie bez- barwie oraz udźwignąć naraz trzydzieści kilo, wywiercić dziurę w ścianie i ścianę uzbrojoną w żelbetonowe zbrojenie pociąć. Na kawałki. Po prostu. Boszem. Boże, po jakiemu ja mówię…

Od dwóch tygodni mieszkam na placu budowy chlubnie nazywanym już w myślach własnym domostwem. Ze spokojem jogina przeżyłam etap gołych ścian gładkich jak Karkonosze. Gruzu pod stopami, w szklankach z herbatą zamiast cytryny, w paście do zębów i pomiędzy zębami. Panów Staszków zbrojnych w łomy, diamentowe wiertła i bieliznę wielokrotnego użytku. Mojego własnego męża z gipsową posypką we włosach i  rzęsami zdobnymi w kropelki zastygłej farby koloru sraczkowatego (najbliżej mu było odcieniem do położonych na ścianach klatki schodowej wieki temu lamperii nieco zdemolowanych w czasie wymieniania drzwi wejściowych przez panów Staszków).

Już niedługo- powtarzam sobie, popijając gruz ze szklanki z gorącą wodą. Już niedługo dowiem się, jaki kolor mają przysypane zamiecią szpachli tynkarskiej płytki w przedpokoju. Już niedługo wejdę do wanny i wyjdę z niej w przyszłym tygodniu w ramach rekompensaty za pośpiech w codziennej kąpieli. Pomacham na pożegnanie panom wszystkim Staszkom, ich przezabawnym żartom i bieliźnie wielokrotnego użytku. Ubiorę się jak człowiek, może nawet jak kobieta i będę sobie nic nie robić. Pod kołdrą, w kąpieli, w oknie, na balkonie, w mężowych objęciach.

Tymczasem, popijając resztki gruzu ze szklanki, idę zaparzyć kolejną mocną- zasypywaną- niesłodzoną kawę kolejnemu panu Staszkowi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz