W
sezonie jesień-zima rządzi burgund. Na rozgrzanej płycie rynku roi
się od ubrań w kolorze Shiraz. Na drabinach obcasów biegną w
bliżej sobie tylko znanym kierunku brunetki, rude, złotowłoski.
Dalekie za okularową kurtyną unoszą arteriami rynku swoje wady,
zalety, sekrety.
Kim
są, kiedy wracają do domu, ściągają bransoletki, kolczyki,
uśmiechy z porcelany, treski, jedwabne rzęsy, czerwień z warg,
rumieńce z policzków. Kiedy zstępują z drabiny obcasów. Wracają
na ziemię z dalekiego kosmosu. Ściągają głowę z chmur. Lakier z
paznokci. Szkła z tęczówek oczu.
W
burgundzie mi do twarzy. Wkładam wysokie obcasy. Wędruję w tłumie
w kolorze Shiraz. Tusz do rzęs w kolorze czarnym tuszuje moje rzęsy,
retuszuje niedoskonałości. Mijamy się, falujemy z głowami w
chmurach, wysoko, tuż pod nieboskłonem z ptasich skrzydeł.
W domu
powracam. John Mayer śpiewa „Slow dancing in a burning room”.
Tańczę wolno pod powiekami bez retuszu. Pod sto piętnastkę
wracają dwie studentki. Za drzwiami przestają udawać koleżanki,
ściągają burgundowe spodnie i biorą się za ręce. Pani Wisia za
ścianą zakłada bordowe pantofle i zażywa coś na rozstrojony
żołądek, myśląc że to może nastroi ją pozytywnie. Ktoś pije
czerwone wino dużymi zachłannymi łykami. Dochodzi piętnasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz