30 grudnia 2012

Puszcza




Opuszczam Kraków i wracam do lasu. Do puszczy sosnowej, szpilkowej, kłującej.

O poranku jak mój daleki przodek, którego nie ma na rodzinnych fotografiach, walczę o ogień. Otwieram okno kotłowni na świerki srebrne, złoto milczące, czy trzy drzewa to już las? Podwórkiem przebiega szablo-zębny dachowiec z sąsiedztwa.

Ubieramy się podwójnie. Nocą podstępnie przyszła zima, na szybach okiennych zostawiła ponownie swoje malarskie portfolio, kolejny rok nie chcą jej przyjąć do ASP.

W lesie mimo światła zlatują się ponure myśli. Podcięte odrastają korzenie, pamięć jak zacięta płyta wraca do minionych zadrapań, zakrzepłych żali, wyblakłych sińców, kłótni niedokończonych, rękoczynów przerwanych w pół zdania, w pół do czwartku. Z leśnego runa podnosi się i pełznie do stóp bluszcz trujący. Miarka się przebrała, wyciągamy pistolety. Ołowiane padają samogłoski, partykuły i wykrzykniki.

Ile pięter ma las? Na parterze, w runie leśnym są ofiary. Ktoś traktorem przejechał jeża. Ja tam leżę, i ty tam leżysz, czekamy na karetkę reanimacyjną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz