15 lutego 2008

Zwyczajne Szaleństwo




Ostatnio rzadko popadam w zachwyt. Na tym wielkim zamkniętym monitorowanym osiedlu nie ma dokąd pójść. No chyba że na inne zamknięte monitorowane osiedle. O ile oczywiście ma się klucz. I chęci. Klucza i chęci nie posiadam. Godzinami przesiaduję więc w  znielubionym M2. Mimo minus stu stopni zeszłej nocy wkrótce zakwitnę w nim tak jak siedzę, zzielenieję i ukorzenię się na panelach w przedpokoju.

Jestem chora z tęsknoty. Za starym jak tajlandzka para, która ostatnio obchodziła siedemdziesiątą piątą rocznicę zaślubin, blokiem z klatką schodową, na której sypiają bezdomni. Brakiem monitoringu, windy i żarówek pod szklanymi kloszami lamp w korytarzach. Za chodnikiem przed, na którym mimo zakazu pod karą śmierci i tak sprzedają chińskie podkoszulki i biustonosze wielkości beretek. Za widokiem z okna na pobliskie krzaki, w których grywają w pokera i urządzają co wieczór konkurs piosenki pijani winem, które jest markowe tylko dlatego, że przyniósł je Marek spod siódemki. Za możliwością dostania się pieszo w dziesięć minut nad rzekę Wisłę, na Plac Nowy, ulicę Grodzką zamiast na kolejne zamknięte monitorowane osiedle tudzież do pasażu handlowego albo do salonu spa.

Pocieszającą jest myśl powrotu na stare ukochane śmieci końcem maja. Opuszczenia osiedla en vogue. Perspektywy bliskości niewypielonych trawników, które zakwitają zgodnie z upodobaniem (może na nie nasiusiać pies sąsiadów i nie grozi im za to sto lat ciężkich robót). Wszechobecności wrzasku gołębi, mierzących na chodniku biustonosze pracownic poczty tudzież popijających w krzakach markowe wino. Krzaków w ogóle.

Do tego czasu będę brała pięć tabletek Relanium dziennie. I jakoś to będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz