Raz na
czas przeprowadzam operację na tamtym kuchennym stole, krótki
zabieg montażu rurki do oddychania. Przed zabiegiem ze stołu
zdejmują obrus, odstawiają też w kąt krzesła, gdzie
przestraszone nie na swoim miejscu czekają na pomocną dłoń z
głębi pokoju.
Półtoraroczne
ciało, któremu zabrakło atencji cukrowej wróżki, anioła stróża
oraz świętego tercetu, kiedy się rodziło, ułożono już na
stole. Dochodzi siedemnasta, za oknem świat ciemnieje jakby się
miał skończyć, zza szyby okiennej wlepiają we mnie węgielne
spojrzenia trzy miniaturowe bałwanki. W telewizji Benedykt XVI
rezygnuje z bycia głową, gdyż nogi ma już nie te.
Jeszcze
o tutaj poproszę światło, pan tu przysunie tą lampkę nocną,
udawajmy, że to sala operacyjna. Oddychaj, Ania. Oddycha. Oddech
porusza się w niej, wchodzi i wychodzi. Patrzę na jej mleczne zęby,
potem na koty kurzowe wąsate pod łóżkiem, na Benedykta i na jej
matkę, która wyskoczyła z ciała, z tej bluzki z półgolfem,
pantofli z czerwonego flauszu i uciekła. Siedzi tylko ciałem w
kącie na przestraszonym nagłą zmianą adresu krześle.
Przed
chwilą właśnie wróciła od psychiatry, przepisał jej nowe leki
na żal po stracie dziecka. Dziecko straciła przy porodzie, choć
patrzy teraz, jak ono oddycha. Dziecko żyje. Oddech jest jedynym
znakiem, po którym można to poznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz